Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Artvin. Wędrowka po północno- wschodniej Turcji

Katarzyna Anna Głuszak
Katarzyna Anna Głuszak
Artvin wygląda jak oniryczne, tajemnicze, zagubione pośrodku niczego miasto ze snu – albo raczej z koszmaru. Liczne tam są tanie, dosyć podłe hoteliki, sporo też „kobiet pracujących”, jak eufemicznie mówiliśmy tam o prostytutkach. Ale to przecież tylko część prawdy o tym miejscu...

Z Antepu wyjechaliśmy na tydzień na szkolenie do Artvin. Miasteczko to nie posiada swojego lotniska, najbliżej położony jest port lotniczy w Trabzonie. Niemniej jednak, jako że nie było bezpośrednich lotów z Antepu do Trabzonu, zmuszeni byliśmy polecieć najpierw do Ankary. Rzecz w tym, że Trabzon leży nieomal w prostej linii na północ od Gazi Antep, natomiast Ankara jest położona daleko na zachodzie kraju. Tym sposobem dwukrotnie przelecieliśmy nad całym państwem tureckim.

Gdy już wylądowaliśmy w Trabzonie, z pomocą poznanej w samolocie Łotyszki Biruty znaleźliśmy właściwy przystanek autobusowy, gdzie mogliśmy złapać jakieś połączenie do Artvin. Podróż busem była niesamowita i zarazem stresująca. Przez kilka godzin jechaliśmy bardzo wąskimi jezdniami zawieszonymi tuż nad przepaściami. Jechaliśmy w naprawdę wysokie góry, w efekcie na skutek różnicy ciśnień kilkoro z nas miało zatkane uszy. Widoki jednak zapierały dech w piersiach – wspaniałe wzgórza miejscami zarośnięte egzotyczną roślinnością, w znacznej części jednak, z racji na klimat, nagie, skaliste lub piaszczyste. W dole przepaści lśniły zbiorniki wodne – stawy albo rzeki, lśniące odbijanym światłem palącego słońca. O dreszcz przyprawiały karkołomne wyczyny kierowców, na pierwszy rzut oka absolutnie nie budzących zaufania.

Gdy dotarliśmy do Artvin, miasto zrobiło na nas niesamowite wrażenie. Sami mieszkańcy mówią, że w Turcji pada zazwyczaj w sumie co najwyżej dwa tygodnie, w Artvinie zaś ponoć deszcz jest w pozostałe 350 dni. Ta niekończąca się mżawka sprawia, iż nastrój tego zagubionego w górach miasta jest jeszcze bardziej niesamowity, przygnębiający. Artvin leży kilka godzin drogi – naprawdę ciężkiej drogi!- od najbliższego zamieszkanego miasta. Zabudowany jest ciasno, budynki nie dzieli żadna przestrzeń, są do siebie przytulone, nieomal wciśnięte jeden w drugi. Architektura miejscami jak w slumsach, zaniedbane domu otaczają niezliczone przybudówki z niesamowitych materiałów, z cegieł, blachy, dykty.

Drogi tam są wytyczone możliwie jak najbardziej poziomo, co jednak, zważywszy na górzyste ukształtowanie terenu i tak oznacza niejednokrotnie bardzo strome podjazdy. Śmialiśmy się, że mieszkańcy tego miasteczka z pewnością mają perfekcyjnie opanowane ruszanie samochodem z hamulca ręcznego pod górę, który to zabieg jest często zmorą polskich kierowców.

Artvin wygląda jak oniryczne, tajemnicze, zagubione pośrodku niczego miasto ze snu – albo raczej z koszmaru. Liczne tam są tanie, dosyć podłe hoteliki i nie mniej jest tam „kobiet pracujących”, jak eufemicznie mówiliśmy tam o prostytutkach. Nie przypominają one pań sprzedających swe wdzięki w Europie. Tlenią wprawdzie włosy, ale spódnice noszą do kolan, do tego bluzki z rękawem do łokcia, czasem nieznacznie krótszym. A jednak jest coś specyficznego w przedstawicielkach tej profesji, skoro od razu nieomylnie można je rozpoznać na każdym krańcu świata. Być może przyczyną jest ten szczególny, prowokacyjny sposób stania i poruszania się, te spojrzenia, tyleż wyzywające, co lekceważące przechodniów.

Miasto robi wrażenie dawnej robotniczej siedziby, budowanej szybko i niestarannie, aby zapewnić bazę noclegową dla pracowników. Widać wszakże, że lata świetności mieściny już dawno minęły, choć hotele i sklepy nadal nieźle prosperują.

Na szkoleniu, które odbywaliśmy w Artvin dowiedzieliśmy się bardzo dużo – i o samej Turcji, i o innych wolontariuszach. Oprócz naszej ekipy z Antepu, złożonej z Polaków, Niemki, Hiszpana i dwojga Macedończyków, na szkoleniu było sporo osób z innych krajów: Mołdawii, Litwy, Łotwy, Czech, Francji, Włoch i Hiszpanii. Nieomal każdy z wolontariuszy mieszkał w innym miejscu na terenie Turcji, toteż dowiedziałam się sporo o innych miastach oraz, ze spraw bardziej prozaicznych – o warunkach, jakie panowały w innych organizacjach goszczących. Jak się okazało, nasze narzekanie na podawany bezustannie na każdy posiłek ryż, było niczym wobec problemów, z jakimi borykali się inni wolontariusze.

Niektórzy z nich nie mieli w ogóle zapewnionego wyżywienia. Otrzymywali za to wprawdzie finansowy ekwiwalent, jednak tak skromny, że na nic tych pieniędzy nie starczało, tym bardziej, że nie każdy miał do dyspozycji kuchnię, zaś stołowanie się na mieście z tak skromnym funduszem było po prostu nierealne. Inni miewali problemy mieszkaniowe, żyli w warunkach naprawdę urągającym przyzwoitości. Jak się jednak okazało, niemożliwe jest sprawowanie jakiejkolwiek kontroli nad organizacjami goszczącymi czy sprawdzanie, na co przeznaczają pieniądze otrzymywane na utrzymanie wolontariuszy. Jedyne, co można zrobić, to prosić organizację wysyłającą o zabranie z powrotem do domu, jeśli już naprawdę nie da się wytrzymać.

Wysłuchawszy tych wszystkich opowieści, stwierdziliśmy, że nie mamy tak źle, choć mieszkało nas dziesięcioro pod jednym dachem, do dyspozycji mieliśmy tylko jedną łazienkę, a do jedzenia nieśmiertelny ryż. Na wszelki wypadek jednak w Artvinie każdy z nas jadł za pięciu, nie spodziewaliśmy się bowiem żadnych zmian w sferze kulinarnej po powrocie. Delektowaliśmy się szczególnie pysznymi malutkimi zwiniętymi w rulonik, mocno wypieczonymi naleśnikami z serem na słono, a poza tym smakowaliśmy różne rodzaje mięs, owoców, pieczywa, słodyczy.

Oczywiście, oprócz szkolenia i jedzenia, zwiedzaliśmy także najbliższe okolice Artvin. Miasto otaczały niesamowite, oszałamiające swym pięknem i przytłaczające swym ogromem góry i kaniony. W rozpadlinach można było znaleźć zbielałe już kości, z których można było złożyć nieomal kompletne szkielety – mam nadzieję, że zwierzęce, choć niektóre kości wyglądały podejrzanie.

Byliśmy także w bardzo wysoko położonej kamiennej twierdzy. Jej strategiczne położenie – na samym szczycie wzgórza, niewątpliwie gwarantowało taktyczną przewagę. Nieprzyjaciele nie tylko byli z daleka widoczni, ale i nieomal nie mieli szans wedrzeć się do zamku. My również dotarliśmy tam nie bez trudu, z duszą na ramieniu balansując na rozchwianych silnymi podmuchami wiatru drabinkach.

Do podnóża góry, na której znajdowała się owa twierdza, dojechaliśmy busikami. Zdawało się, że nikogo nie ma w okolicy, jednak najwyraźniej nie dostrzegliśmy jakiejś pary bacznie śledzących nas oczu kogoś, kto musiał zawiadomić okolicznych mieszkańców o przyjeździe grupy obcokrajowców. W końcu zeszliśmy z góry – podrapani, posiniaczeni, nieomal każdy bowiem zaliczył mniej lub bardziej bolesny upadek po drodze. Wówczas okazało się, że nasze busiki otoczone są przez siedzących w koło tubylców. Byli to prości ludzie, kobiety w kolorowych chustach, podobnych do ludowych polskich nakryć głowy, w jakich do dziś gustują staruszki w zagubionych na bezdrożach wioskach.

Poza tym mężczyźni, dzieci, wszyscy, jak się zdaje okoliczni mieszkańcy, bez względu na wiek i płeć. Siedzieli w koło busów, bez skrępowania przyglądając nam się. Jednocześnie robili takie wrażenie, jakby sądzili, że my ich nie widzimy. W żaden sposób nie próbowali z nami nawiązać kontaktu, nie odwzajemniali uśmiechów, oglądali nas jak obraz w kinie – nie chcę bowiem użyć nieco bardziej dosadnego porównania: jak zwierzęta w zoo.

Jako jedna z niewielu wolontariuszy, niestety, popalam papierosy. W pogrążaniu się w nałogu podczas pobytu w Artvinie wiernie towarzyszyli mi Macedończyk Joko i mój rówieśnik z
Włoch, którego imienia niestety nie pamiętam, wysoki i bardzo szczupły chłopak w okularach. W czasie szkolenia wyskakiwaliśmy na papieroska tuz przed hotelik, w którym byliśmy zakwaterowani. Obok niego mieścił się niewielki sklep z jakimiś absurdalnymi metalowymi przedmiotami, bardziej przypominającymi złom, niż towar. Sklep prowadził stary Turek, u którego zawsze przesiadywało co najmniej kilku innych mężczyzn, nie wiem – klientów czy znajomych. W każdym razie za każdym razem, gdy wychodziliśmy zapalić, staruszek wynosił nam stolik, na którym stawiał popielniczkę, oraz krzesełka. Nie mówił ani słowa po angielsku, nie przyjmował papierosów, którymi go częstowaliśmy, zawsze tylko dosiadał się do nas z przyjaznym uśmiechem i siedział przy nas, nie odzywając się słowem. Gdy tylko kończyliśmy palić, chował wszystkie sprzęty do swego skromnego sklepiku, a gdy wychodziliśmy ponownie, powtarzał się cały ten rytuał.

Pod koniec pobytu w Artvinie zaczęłam odczuwać wzmożone zmęczenie. Jeszcze nie wiedziałam, że to początek choroby, która ze wzmożoną zjadliwością zaatakowała mnie po powrocie do Antep. Tymczasem jednak nic sobie nie robiłam z postępującego osłabienia, choć zrezygnowałam z kończącej szkolenie imprezy i poszłam spać.

Oczywiście w Artvinie, jak wszędzie w Turcji, jest mnóstwo pomników, obrazów, a nawet neonów z Ataturkiem, jak nazywany jest Mustafa Kemal, założyciel współczesnej Turcji. Z jego wizerunkiem można dostać wszystko, od sprzętu AGD i RTV, przez kalendarze, poprzez magnesy na lodówkę. To, co dla mnie było kwintesencją kiczu, dla Turków było naprawdę ważną sprawą i odnosili się do tych wszystkich gadżetów z szacunkiem. Gdy kupiłam nieprawdopodobnie tandetny zegarek z wizerunkiem całej dumnej postaci Kemala Ataturka w mundurze galowym, wzbudziłam zachwyt znajomego Turka, Mesuta: - Och, masz zegarek z Ataturkiem! - zawołał rozentuzjazmowany. - Teraz, gdy wrócisz do Europy, opowiesz wszystkim o założycielu Turcji!

Jak już wspominałam, w Artvinie nieomal codziennie pada. Był to mój pierwszy, choć nieostatni deszcz w Turcji. Ostatni zmoczył mnie kompletnie w Istanbule, tuż przed wylotem z Turcji. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że oto widzę początki katastrofalnej w skutkach powodzi, jaka nawiedziła północno- zachodnią Turcję. Wyjaśnienie bezustannych opadów w Artvinie jest natomiast bardzo proste: miasto jest położone tak wysoko w górach, iż zasnute jest chmurami, które to skraplają się.

Oprócz Antepu, Artvinu, Stanbulu i Urfy zwiedziłam Mersin i Trabzon. To już jednak materiał na inną opowieść. Nigdy nie zapomnę za to powrotu z Turcji, który wiązał się – niestety – z niekoniecznie przyjemnymi komplikacjami. Otóż dziewczyna, z którą poleciałam na wolontariat, zdecydowała się nieco przedłużyć swój pobyt i zatrzymać się u znajomego w Bursie, niedaleko Stanbułu. Anulowała więc swój bilet na trasie Antep- Stanbuł. Miałyśmy jednak wspólną rezerwację, toteż Turkish Airlines skasowało także moje połączenie. Miałam wylatywać o 2 w nocy, nie spałam, pojechałam na lotnisko po to, żeby dowiedzieć się, że nigdzie nie lecę. Byłam tyleż zaskoczona, co wściekła, gdyż następnego ranka miałam już zabukowany bilet do Burgas w Bułgarii, gdzie planowałam spędzić z rodziną kilka dni.

W efekcie z siedziby lokalnego rządu musiałam wydzwaniać na przemian do biura podróży organizującego moje bułgarskie wakacje i do Bulgarian Air. Jak się okazało, w danym miesiącu te linie na trasie Warszawa- Bułgaria latały tylko raz w tygodniu, w piątki. Wiedziałam już, że mój poranny lot do Burgas przepadł, następny wylot z Turcji miałam bowiem dobę później. Jedyną moją szansą był ostatni lot z Warszawy, ale do Warny. Pracownica biura podróży nie chciała się na to zgodzić, twierdząc, że w Warnie nie mają żadnego rezydenta, który mógłby się mną zająć.

Proponowała wylot z Poznania do Burgas, ja jednak nie miałam szans na teleportację z Warszawy do Poznania, a żadnym innym środkiem transportu bym nie zdążyła. W końcu pani z biura podróży uległa mojej perswazji. Zapewne, gdy dowiedziała się, że jestem wolontariuszką w głębi Turcji, stwierdziła, że i w Bułgarii jakoś sobie poradzę. Rzeczywiście, udało mi się znaleźć taksówkę, gdyż o tak później porze nie było innych połączeń i wyruszyć w podróż do oddalonego o blisko 100 kilometrów Burgas za jedyne 55 euro.

od 12 lat
Wideo

echodnia.euNowa fantastyczna atrakcja w Podziemnej Trasie Turystycznej

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto