Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Człowiek jest podstawą biznesu – wywiad z Tomaszem Ryszawą

Katarzyna Markiewicz
Katarzyna Markiewicz
Prawa autorskie: Tomasz Ryszawa
O tym, jak zainteresowania zamienić w biznes, o perspektywie pracodawcy i poszukiwaniach pracownika z pasją - w wywiadzie dla Wiadomosci24.pl opowiedział Tomasz Ryszawa, właściciel największego klubu bowlingowego w Polsce.

Biznesman, pasjonat bowlingu. Prezes Accata Sp. z o. o., właściciel klubu Arco, restauracji Navona, grill pubu Osada, agencji eventowej oraz firmy cateringowej. W tym roku mija 15 lat odkąd postanowił zaryzykować wszystko i iść za głosem pasji.

Katarzyna J. Markiewicz: Od czego zaczyna się myślenie o własnym biznesie?
- Od pragnienia niezależności. Od marzeń o tym, żeby stworzyć coś od podstaw, kierować tym, nadać temu znaczenie. Albo od pasji.

A u Pana?
- Pierwsze było marzenie, żeby coś mieć. Dość wcześnie zacząłem pracować, rodziców nie było stać na wiele, więc od początku wiedziałem, że muszę być samodzielny. Znajomi jeździli na wakacje na Mazury, a ja do Pyr, żeby wozić taczką gnój i zarobić na aparat fotograficzny. Byłem uparty i mocno zdeterminowany, raczej nie narzekałem, tylko brałem się do pracy. Taki marzyciel i optymista, ale nigdy nie siedzący bezczynnie.

Ktoś w najbliższym otoczeniu był inspiracją?
- Do założenia własnej firmy? Nie, chyba nie. Moja ciocia pracowała w Centrali Handlu Zagranicznego Varimex, nikt poza nią nie był chyba tak przedsiębiorczy. Byłem pierwszym, który postanowił zaryzykować i założyć coś swojego.

Studia wybrał Pan w takim razie trochę pod wpływem działalności krewnej – kierunek: handel zagraniczny.
- Bardzo chciałem trafić do dyplomacji. Marzyłem o tym, żeby podróżować, zwiedzać świat, latać samolotami. Wtedy wyjeżdżali głównie ci, którzy byli pracownikami central handlu zagranicznego albo właśnie dyplomaci. A że nigdy nie miałem problemu ze sprzedawaniem jakichkolwiek produktów czy namawianiem kogokolwiek do tego na czym mi zależało, byłem pewien, że to dla mnie najlepszy kierunek.

Na studiach pojawił się pomysł na biznes?
- Tak, ale najpierw było zderzenie z rzeczywistością. Kiedy zaczynałem swoje studia na jedno miejsce było pięciu czy sześciu kandydatów, nie było łatwo. Poza tym czułem się trochę jak ubogi krewny - wtedy Wydział Handlu Zagranicznego na SGPiS-ie był bardzo elitarny, studiowali tam synowie i córki ministrów, dyrektorów, prezesów i różnych ważnych ludzi, którzy w owym czasie zajmowali w Polsce wysokie stanowiska. Dzisiaj się z tego cieszę, bo dzięki temu poznałem mnóstwo inspirujących ludzi, ale wtedy czułem, że muszę sobie i innym sporo udowodnić. I pracować trzy razy ciężej niż inni.

A bowling? Kiedy pojawiła się ta pasja?
- W czasie studiów pojechaliśmy na wymianę studencką do Helsinek, do tamtejszego uniwersytetu ekonomicznego. Jednym z miejsc, które odwiedziliśmy po zajęciach była właśnie kręgielnia. Nadal pamiętam te emocje - nigdy wcześniej nie widziałem czegoś takiego! Wszyscy byliśmy zachwyceni – nie dość, że można było świetnie się bawić, współzawodniczyć, grając i rzucając kulą, to jeszcze wypić piwo, coś zjeść, zrelaksować się ze znajomymi. Od razu złapałem bakcyla. Tak chciałem wypoczywać, tak chciałem się bawić, tak chciałem pracować - to było to, czego szukałem.

Ale w końcu trzeba było wrócić do Polski…
- A tutaj o bowlingu mogliśmy tylko pomarzyć.

I wtedy pomyślał Pan, że klub bowlingowy w Polsce to jest to, co może przynieść Panu niezależność…
- O nie, to nie było takie proste. Wtedy to było tylko marzenie, jakaś jedna myśl - nadal byłem biednym studentem. Pod koniec studiów, w czasie wakacji pojechałem z kolegą do Holandii, żeby zarobić na swój pierwszy samochód. Wyjechaliśmy z wyliczonymi pieniędzmi na tydzień, więc musieliśmy jak najszybciej znaleźć pracę. Udało nam się zatrudnić na zmywaku w hotelu sieci Van der Valk. Pamiętam, że nasz pierwszy dzień pracy to była niedziela – byliśmy pewni, że nie będzie zbyt ciężko, wtedy w Polsce niedziele spędzało się w domu, z rodziną, nie wychodziło się do knajp… Jakież było nasze zdziwienie, kiedy okazało się, że Holendrzy od domowych obiadków w niedzielę wolą wyjścia i wieczory na mieście. Po tych pierwszych ośmiu godzinach nie mogliśmy się ruszać. Angażowaliśmy się w zlecane nam zadania i niedługo potem pracowaliśmy w tej firmie na kilka etatów. W dwa miesiące zarobiłem na dużego fiata.

Ale to nie był koniec przygody z Holandią?
- Postanowiłem pójść za ciosem, na studiach wziąć urlop dziekański i wrócić do Holandii. Spędziłem tam cały rok, pracując w sieci hoteli Van der Valk. Niesamowicie się rozwinąłem, przeszedłem przez wszystkie szczeble – pracowałem na zmywaku, jako kelner, barman, pomocnik menadżera. Właściciel sieci był moim mentorem, wzorem pracodawcy. Do dziś, kiedy jestem przejazdem w Holandii, podróż planuję tak, żeby choć na jedną noc zatrzymać się w jego hotelu i się z nim spotkać.

Po roku w Holandii wróciłem do Polski z odłożonymi pieniędzmi na coś swojego. Pracowałem jeszcze w dwóch innych firmach - uczyłem się organizacji, zarządzania, sporo podróżowałem. Byłem dyrektorem ds. sprzedaży i marketingu francuskiej firmy, która wprowadzała do Polski serek Tartare. Później pracowałem jeszcze w holenderskiej firmie, w której poznałem mojego przyszłego wspólnika. To była pierwsza osoba, którą przekonałem, że pomysł wybudowania w Polsce pierwszego dużego klubu bowlingowego jest strzałem w dziesiątkę.

Co było najtrudniejsze w budowie Arco?
- Wszystko było trudne, po drodze pojawiło się mnóstwo komplikacji, małych i większych kłopotów, nieznośna papierologia. Zbieranie samych dokumentów i pozwoleń zajęło prawie dwa lata. Gdyby nie to, że jestem uparty i cały czas miałem cel przed oczami – pewnie poddałbym się już na samym początku. Chciałem stworzyć klub z prawdziwego zdarzenia – 2-piętrowy, z 32 torami bowlingowymi, duży, piękny. Udało się dzięki pomocy wielu ludzi z pasją, których po drodze spotkałem i które dołączyły do mojego zespołu, m.in. Agnieszce Kosiackiej, mojej dyrektor techniczno-administracyjnej czy Joannie Bielińskiej, dyrektor finansowej, która czuwa nad tym, żebym nie wydał wszystkich pieniędzy w przypływie emocji.

Klub Arco powstał 1 lipca 2000 r., a od 2003 r. jego właścicielem jest nowa spółka, którą tworzę wraz z Joanną Bielińską i Krzysztofem Jędrzejewskim.

Nie poprzestał Pan na klubie bowlingowym, niedługo potem powstały restauracja włoska, początkowo „Questo e Quello”, później zmieniona na „Restaurację Navona”, grill pub Osada, agencja eventowa, catering… Sporo tego.
- Lubię działać kompleksowo. Te wszystkie przedsięwzięcia powstały w odpowiedzi na potrzeby klientów, a ja lubię się rozwijać. Teraz stawiamy na organizację eventów w całej Polsce i Europie, także catering, obsługujemy polskie stoiska na różnych targach. Rozrastamy się, mamy świetnych ludzi na kluczowych stanowiskach, dzięki nim możemy podejmować się naprawdę ambitnych zadań. Jestem z tego dumny. Odpowiedni człowiek zawsze jest gwarantem sukcesu, jest podstawą każdej firmy. Ludzie są najważniejsi.

Trudno znaleźć dobrego pracownika?
- Bardzo. Szczególnie w tej branży, gdzie większość ważnych stanowisk związanych z obsługą klienta zajmują studenci. Po przeprowadzeniu wielu rekrutacji, mam kilka przykrych spostrzeżeń – młodzi ludzie lekko podchodzą do pracy, nie identyfikuje się z firmą, chcą szybko dorobić się dużych pieniędzy, nie wkładając w pracę zbyt wiele serca. Oczywiście zdarzają się wyjątki, ale zjawisko, o którym mówię jest coraz bardziej powszechne. W głowie mi się nie mieści, że dzisiaj uczy się młodych ludzi, co mają mówić na rozmowach rekrutacyjnych, żeby dobrze wypaść. Przecież jeżeli o coś pytam podczas takiej rozmowy, to chcę poznać prawdę, naprawdę chcę wiedzieć, co ta osoba myśli. Jaka jest? Czy może wnieść do mojej firmy doświadczenie, a może entuzjazm, jakąś wyjątkową umiejętność, sumienność, zaangażowanie? Wyuczone regułki mnie nie interesują. Chcę zatrudniać entuzjastycznie nastawionych, pracowitych i zaangażowanych ludzi – w końcu to człowiek z człowiekiem robi interesy, nie firma z firmą.

Jakim jest Pan szefem?
- Emocjonalnym. Chyba odpowiedzialnym, czasem aż za bardzo. Lubię słuchać, lubię rozmawiać z ludźmi, którzy pracują w mojej firmie. Jestem przeszczęśliwy, kiedy pojawiają się u nas osoby, które mają sto pomysłów na minutę i pasję w oczach, dzięki takim ludziom od lat przychodzę do pracy z uśmiechem. Potrafię mówić „dziękuję”. Cenię tych, którzy są ze mną od lat i pracują na sukces tej firmy razem ze mną – dla nich co roku organizuję zagraniczne wyjazdy. Bez względu na to, czy dana osoba jest menadżerem, kucharzem, cukiernikiem czy zajmuje się sprzedażą w dziale handlowym – jeśli angażuje się w działalność mojej firmy i dzięki niej odnosimy sukcesy, inwestuję swoje pieniądze, żeby okazać wdzięczność. Byliśmy już razem w Wietnamie, na Kubie, w Stanach, na Malediwach. Dzięki temu poznajemy się lepiej i ładujemy akumulatory do dalszej pracy. Jestem ufny – za ufny. Każdemu daję duży kredyt zaufania.

Wciąż szuka Pan nowych pracowników?
- Szukam ludzi z pasją na każdym kroku. Dla tych pracowitych, zaangażowanych, z talentem i wiedzą zawsze znajdzie się miejsce w mojej firmie. Accata Sp. z o.o. tętni pomysłami ludzi, którzy ją tworzą – rośniemy w siłę, więc będziemy potrzebować jeszcze więcej dobrej energii.

Co trzeba w sobie mieć, żeby na marzeniu zbudować biznes i sprawić, że pasja stanie się pracą?
- Chyba trzeba być optymistą i trochę wariatem. Ryzykować, wierzyć w marzenie, nie pozwalać sobie na wątpliwości. Ciężko pracować, zbierać doświadczenie na każdym kroku. Każdą pracę traktować poważnie. A przede wszystkim otaczać się ludźmi, którzy swoim entuzjazmem będą codziennie przypominać o tym, dlaczego podjęliśmy to ryzyko.

I utwierdzać w przekonaniu, że było warto.

od 16 lat
Wideo

Widowiskowy egzamin dla policyjnych wierzchowców

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto