Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Egzaminacyjna jazda bez trzymanki

Judyta Więcławska
Judyta Więcławska
Nie ma to jak trochę nerwów; trzęsawica rąk, pot spływający po plecach... Najważniejsza jest jednak satysfakcja - zdać za pierwszym razem egzamin na prawo jazdy. Cóż, nie każdy może się tym pochwalić.

Po odbyciu kursu teoretycznego i praktycznego, zadowolona złożyłam papiery w Wojewódzkim Ośrodku Ruchu Drogowego. Oba egzaminy (teoretyczny i praktyczny) wyznaczono na ten sam sądny dzień - 29 grudnia. Nie do końca wiedziałam, czy mam się cieszyć, czy też płakać, z powodu tak odległego terminu zaliczenia (około miesiąca). Dla pewności postanowiłam dokupić sobie w ośrodku dodatkową godzinę jazdy, tuż przed egzaminem; wiadomo - łuk, rondo - lepiej sobie jeszcze przećwiczyć.

Wreszcie nadszedł ten dzień. Przez całą noc wyśniłam chyba wszystkie możliwe opcje niezdania. A to niezapięte pasy, a to niedopasowanie fotela i lusterek do jazdy, nie wspominając o nieustąpieniu pierwszeństwa innym uczestnikom ruchu. Przejęta i zestresowana, zjawiłam się w poznańskim WORDzie o wyznaczonej godzinie. W holu panował nieprzyjemny nastrój. Miałam wrażenie jakby miała wybuchnąć jakaś bomba, a ludzie w poczekalni, zastanawiali się czy uciekać, schować się do bunkra, czy może zacząć odmawiać zdrowaśkę.

Minuta za minutą wlokły się niemiłosiernie... z letargu wyrwał nas egzaminator. Poprosił o wyjęcie dowodów tożsamości i według listy zapraszał do sali. Na początek objaśnienie zasad egzaminu teoretycznego, oswojenie z klawiaturą, kilka pytań na rozgrzewkę. Stres, nie wiedząc gdzie, powoli się ulatniał.

Każde pytanie przeczytałam minimum dwa razy, nie chciałam popełnić najmniejszego błędu. Porażką byłoby dla mnie zakończenie egzaminu na tym etapie. Po chwili było już wszystko jasne - 0 błędów i możemy przejść dalej. Nie wszystkim się jednak udało. Stres zebrał swoje żniwa? A może nie każdy solidnie się przygotował?

Ci, którzy wytrwali przemieścili się do następnej sali - tym razem czekała nas praktyka. Przestępując z nogi na nogę, patrząc nerwowo na zegarek, obserwując przez szybę zmagania innych osób egzaminowanych, chciało się mieć to jak najszybciej za sobą. Ale, ale, powolutku - trzeba przecież wcześniej odczekać swoje "jak się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy". W poczekalni spędziłam spokojnie ponad godzinę.

Z każdym wejściem egzaminatora napięcie rosło - czy to może moja kolej? Jedno spojrzenie na egzaminatora i myśli: O nie, ten chyba wszystkich oblewa, żeby tylko mnie nie wyczytał... Powietrze w sali było niesamowicie ciężkie. Nikt nie miał ochoty się odzywać, może to i lepiej? Każdy mógł zatracić się w swoich myślach... na łuku skręcam kierownicą w... ważne żeby dobrze ustawić lusterka... pamiętaj o pasach... ciekawe, czy egzaminator będzie miły... Boże, chciałabym to zdać za pierwszym razem...

Doczekałam się - wyczytał mnie Pan C. Uśmiechnięta (pierwsze wrażenie podobno najważniejsze), podałam swój dowód i podreptałam za egzaminatorem. Mam nadzieję, że jednak nie okaże się egzekutorem. Po kilku minutach wiedziałam, że nie będzie tak kolorowo.

Miałam pokazać światła mijania oraz miejsce wlewu płynu do spryskiwaczy. Bezbłędnie pokazuję wlew, po czym mówię, "najlepiej jednak sprawdzić, czy jest płyn do spryskiwaczy, za pomocą wajchy w środku auta". Za co zostałam delikatnie mówiąc wytrącona z równowagi, pięciominutowym wykładem na temat: płyn ten najlepiej sprawdzić pod maską, bo... Ok, przecież nie będę się kłócić, tak mi mówił instruktor; może to było nadużycie, mówiąc "najlepiej", cóż, teraz to na pewno mnie obleje.
Światła pokazałam te co trzeba, więc ruszyliśmy na łuk. Przesiedliśmy się, dałam sobie chwilkę na wyciszenie, ustawiłam fotel, lusterka, zapięłam pasy, włączyłam światła. No to jedziemy! Jedyneczka, sprzęgło, rach-ciach-ciach, wsteczny, o Boże, żeby się udało, powolutku, powolutku, stop. Chyba mi się udało. Zauważyłam malujący się zawód na twarzy egzaminatora - ach, czyli jednak mi się udało! Teraz górka. O kurczę, wąsko trochę, ale dałam radę... czyli co? Jedziemy na miasto?

Pojechaliśmy. Zawracanie, parkowanie prostopadłe - póki co było dobrze. No to może rondo, lewoskręt? Nie ma problemu! Wjazd na zielonym świetle, jedyneczka, dwójeczka, patrzę w prawo, samochody mają zielone, ale są daleko, no to zjeżdżam z ronda. Egzaminator w pogotowiu już trzymał nogę na hamulcu. Do tej pory nie rozumiem jego obaw. Samochód, który miał pierwszeństwo był wystarczająco daleko, żebym spokojnie, bez wymuszenia opuściła rondo.

No, ale jak się później okazało (podczas mowy finalnej): ryzykował! Skąd miał wiedzieć, że mi samochód nie zgaśnie? Hmm, nie rozumiem, jak miał mi zgasnąć, skoro auto było w ruchu.
Fakt, do dynamiki jazdy mógł się przyczepić, w jednym momencie podczas przejeżdżania przez skrzyżowanie niepotrzebnie chciałam hamować.

Obraliśmy kierunek powrotny. Zatrzymałam samochód na parkingu ośrodka. I się zaczęło. Zła dynamika jazdy, na rondzie pani powinna się zatrzymać i przepuścić ten samochód; wrzuciła pani czwórkę... no tak, owszem, wrzuciłam czwórkę, ale czy to grzech? Prędkości nie przekroczyłam, więc nie wiem, o co te pretensje.

Po jakichś 10 minutach wypominania (uzasadnionych i w moim rozumieniu nieuzasadnionych) błędów, zaczęłam myśleć, kiedy będę miała kolejne podejście, po czym usłyszałam: Nie jestem do końca przekonany, ale wynik pozytywny. Oczywiście nie mogłam w to uwierzyć.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Otwarcie sezonu motocyklowego na Jasnej Górze

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto