Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Elektryczne Noce za nami. Lublin zabrzmiał jak nigdy

Natalia Skoczylas
Natalia Skoczylas
Noblesse
Noblesse Krzysztof Szlęzak
Festiwal w Lublinie, który zebrał ciekawą reprezentację alternatywnego grania, okazał się wreszcie sporym sukcesem frekwencyjnym. Ekipa się nie poddała, na szczęście, racząc nas gamą ciekawych odkryć muzycznych.

Pierwszego dnia, ze względu na napięty grafik (w Lublinie wszystko skumulowało się tego tygodnia: Konfrontacje Teatralne na finiszu, Kongres Kultury Partnerstwa Wschodniego na początku) Electric Nights było tylko jedną z ciekawych propozycji. Postawiłam jednak na krótkie spojrzenie na Eris is my Homegirl, młody lubelski zespół, który z manierą mocno gwiazdorską (ci chłopcy na pewno są kilka lat młodsi ode mnie, nie do końca rozumiem te zadarte nosy w tak wczesnym wieku) grali naprawdę dobrze, mocno, dynamicznie i zmiennie. Mnóstwo ciekawych przejść, efektów nałożonych na mikrofon (w tym świnia, do której nie potrafię się przełamać) i brudny, brudny power. Następnym razem chcę dłużej.

Najbardziej zależało mi na przetestowaniu Fonovel, których omijałam na dużych festiwalach (jak, może to trochę dziwnie, większość polskiej muzyki), ale którym po kilku przesłuchaniach dałam kredyt zaufania. I nie zawiedli mnie, grając przyjemne indie, przesyłając po prostu tony pozytywnej energii, świetnie dogadując się z publicznością i nawet dając nam kilka nowych utworów. Zaczęli od "Discovery", które zadebiutowało tym samym na żywo, potem były jeszcze "Bring it down" i jedna, której tytułu nie pomnę: dość, że nowa muzyka mocno naznaczona jest rock and rollowymi inspiracjami i kipi dobrymi wibracjami, o których głosi szumnie tytuł ich debiutanckiej płyty. Tak, Fonovelem można się chwalić znajomym.

Nie gorzej jest z Hatifnats, których kiedyś nie rozumiałam, uważając ich za bardzo dziwny fenomen w polskiej muzyce alternatywnej, choć koncert na Openerze kilka lat temu jeszcze jakimś cudem mi się spodobał. Potem przełamałam niechęć do płyt. Najwyraźniej moja edukacja muzyczne doszła do tego etapu, w którym Hatifnats zgrabnie wtopili mi się w całe zdobyte zaplecze. I to był ich powrót na scenę, po dłuższej przerwie, w bardzo dobrym stylu.

Dużo w tym ekspresji, przypominającej mi wczesne lata emo, pociągu do post-hardcore'u i post-rocka, sama nie wiem, czy sfeminizowany wokal brzmi mi bardziej jak młody Enigk, czy może jednak, zważając też na energię, słyszę w nich przede wszystkim The Music. Tak czy owak, mają rękę do bardzo zgrabnej muzyki, do odważnych, bezkompleksowych kompozycji i wciągają w gitarowe pejzaże, które są po prostu zachwycająco dobre. I choć po czterdziestu minutach byłam już nieco zmęczona, to dołączam ich na listę: chwalcie się nimi przed kolegami zza granicy.

Drugi wieczór był napakowany po brzegi odkryciami. Zaczęło się od Wires under Tension, muzyków z Nowego Jorku, którzy sami zwrócili się do Electric Nights z chęcią zagrania. Niewiele skorzystałam, bo tylko kilkanaście minut koncertu dane mi było usłyszeć, ale za to jakie: fascynujące, energetyczne kombinacje oparte wyłącznie na loopach, perkusji, basie, skrzypcach, którymi dwaj uroczy panowie z fenomenalnym poczuciem humoru ("Technicy w tym klubie są najlepsi na świecie. Za mało im płacicie. Nie wiem ile im płacicie, ale na pewno za mało" - zabawiał w przerwie multiinstrumentalista odpowiedzialny za loopy) raczyli nas w zaskakująco tanecznej wersji. Muzyka pulsowała, kipiała energią, długi, bo około 10-minutowy finalny utwór był popisem tego, co technologia pozwala osiągać bujnym wyobraźniom. Przepiękne. Wires under Tension, zapamiętajcie ich koniecznie!

Kompletnie pozbawionym odkryć był natomiast koncert Museum, które ma coś niby mówić na temat otwartości niemieckiej muzyki, a jedyne, co ma do przekazania, to zaawansowane fascynacje Placebo i jeszcze jakieś inne indie-rockowe zainteresowania. Ulizani chłopcy w rurkach i brokacie, wszystko wybitnie przewidywalne, poza może jednym, jedynym momentem, do którego jakimś cudem dotrwałam cierpliwie, jakby przeczuwając - energetycznym, zaskakującym ostatnim utworem. Cokolwiek to było, zaatakowało nas trashową perkusją, agresywną grą świateł i ekspresyjną gitarą - bardzo, bardzo mocne zakończenie zupełnie przeciętnego show.

Ciekawą przeplatankę w tym gitarowym zestawie zapewnili Noblesse Obligue - duet pięknej, ciemnoskórej aktorki i bardzo stylowego producenta, którzy razem bawią się albo w bardzo zmysłowe, ciepłe ballady, albo w dyskotekowe odjazdy w lata 80. i 90. Sporo kiczu, bardzo proste zastosowanie wielu instrumentów (kastaniety, osobliwa trąbka, grzechotki, cowbell), mnóstwo zapisanej na nośniku elektronicznym podkładów i energetyczne śpiewanie - tym muzycznie wyróżnili się Brytyjczycy. Bardzo podobała mi się zdolność do poruszania się po klimatach (ba, nawet trip-hop i trochę trybalnych, prymitywnych dźwięków przemycili do kompozycji) i charyzma wokalistki, która na koniec wystąpiła częściowo naga, tańcząc prymitywny, afrykański taniec - elektryzujące!

A po Noblesse prawdziwa arystokracja i klasyka, The Legendary Pink Dots, zespół tysiąca i jednej płyty, wielkich możliwości, odwagi i kilku strasznych historii. Nieważne jednak legendy, bo wciąż potrafią potraktować słuchacza tak niebywałą i odważną mieszanką elektroniki i gitarowych hałasów, splątanych z depresyjną wokalizą, że docierają do głębi. Gorzej dla tych mniej odpornych - ja byłam jedną z nich, niegotową jednak na taką dawkę ciemnej, trudnej muzyki, która wybiła mnie z przyjemnego transu i wciągnęła w otchłanie jakieś. I choć dopisałabym ten występ do listy dowodów, że wiele zespołów z lat 70. i 80. cechowała większa eksperymentatorska odwaga, niż bogato wyposażonych młodzieńców teraz, nie był to moim zdaniem najlepszy koncert tego festiwalu.

Trzymam za to kciuki za samo Electric Nights - Lublin potrzebuje takiego ożywienia artystycznego, aż prosiło się o ściągnięcie kilku większych nazwisk (teraz poziom był optymalny, bo był to festiwal dla poszukujących, wyzwanie) i, no cóż, życzmy sobie, żeby te 100 tysięcy lubelskich studentów polubiło wreszcie imprezy kulturalne, które nie są juwenaliami ani klubowymi potańcówkami pod hasłem "I Love Pussy". Naprawdę wierzę w to miasto i w takich ludzi, jak kompania od Electric Nights.

Do Wiadomości24 możesz dodać własny tekst, wideo lub zdjęcia. Tylko tu przeczyta Cię milion.

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto