Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Garść rewelacji i jedno rozczarowanie - relacja z Ars Cameralis

Natalia Skoczylas
Natalia Skoczylas
Callahan
Callahan Natalia Skoczylas
Przez ostatnie dziesięć dni sporo chłodnych wieczorów upłynęło słuchaczom na wizytach w śląskich teatrach, kinach i klubach, gdzie dwudziesta edycja Ars Cameralis odkrywała oblicza rewelacyjnych artystów.

Ciąg zaczął się 10 listopada, kiedy to Jane Birkin wystąpiła w przestrzeniach małego Teatru Zagłębie w Sosnowcu. Brytyjka zagrała tutaj jeden z koncertów, które weszły w skład trasy upamiętniającej dwie dekady od śmierci jej byłego męża, Gainsbourga. Tournee zorganizowała wraz z grupą japońskich instrumentalistów, którym zaproponowała wspólne granie tuż po tragedii w Fukushimie - łącząc w ten sposób dwie okoliczności, rocznicę śmierci genialnego muzyka i wydarzenia w Japonii.

Dzięki obecności bardzo zdolnego (i w połowie bardzo młodego - trębacz i skrzypaczka byli dwudziestokilkulatkami z wyjątkowymi zdolnościami) jazzowego kwartetu, piosenki Gainsbourga nabrały nowego wyrazu - po raz pierwszy, zgodnie ze słowami Jane, aranżacje zostały wzbogacone trąbką, a całość kompozycji zinterpretowana przez pianistę Nobuyuki Nakajima miała klimat wypadający gdzieś na styku barowego jazzu z klasyczną, dobrą francuską piosenką (a więc konotacje z popowym songwritterstwem są tu nie od rzeczy). Prawie dwie godziny występu pełne były zwrotów i zmian nastrojów - od rozdzierająco smutnych, po energetyczne kabaretowe inspiracje. Spotkanie z twórczością Gainsbourga było inspirujące, szczególnie wówczas, gdy ma się w głowie burzliwe perypetie tej pary i widzi wielką dystynkcję Jane, która wciąż dysponuje dobrym głosem i z wielkimi emocjami podchodzi do dorobku Serge'a. To był właściwie elementarz francuskiej piosenki.

Kolejne wydarzenie w teatrze - to koncert Billa Callahana w Teatrze Rozrywki w Chorzowie. Sala prawie pełna, a po niej niesie się wieść (tudzież wszyscy z takim przekonaniem przyszli słuchać muzyka), że Bill to największy singer-songrwriter i bez znajomości jego muzyki lepiej w ogóle nie zaczynać tematu. Nie do końca jestem pewna, czy faktycznie ten dość drewniany na scenie pan obrósł taką legendą, choć liczna publiczność rodziła jednak pewne nadzieje w tej kwestii. Podczas koncertu, zagranego w trzyosobowym składzie (perkusja o skrajnej wprost subtelności, prawie niesłyszalna i minimalistyczna oraz dwie gitary - akustyczna i elektryczna), dominowała najnowsza płyta Callahana, na której utwory trwają kilkakrotnie dłużej niż na solowym debiucie, i której improwizacyjną przestrzeń wyeksponowali i wyeksplorowali muzycy do reszty. Kompozycje były więc dokładnie rzeźbione i rozwijane, czasami w mocno ekspresyjne formy (jedna z improwizacji perkusisty godna była bardzo nerwowego free jazzu), czasami cicho i monotonnie. Bill Callahan okazał się być wyjątkowo mało wyrazistą postacią na scenie, ot bardzo poprawny muzyk, o cudownym głosie, z piękną muzyką i fantastyczną liryką, ale osobowość jakaś taka drugo, trzecioplanowa. Rozczarowaniem były w moim odczuciu także proporcje pomiędzy nowym i starszymi albumami - spodziewałam się czegoś więcej niż dwóch raptem utworów ze świetnej płyty "I Wish We Were an Eagle", tym bardziej, że bisowe "Eid Ma Clack Shaw" zostało dość brutalnie obrobione i w efekcie brzmiało dość osobliwie.

Spotkanie z twórczością Smoga i nowym obliczem Callahana jako przeżycie estetyczne można jednak uznać za godną rekompensatę.

Dzień później na tej samej scenie pojawili się Fleet Foxes: zespół, który zjednał sobie wszystkich, od wymagającej publiki, po spragnioną odkryć publiczność. I choć w rzeczywistości nie byli pionierami w nowoczesnym graniu folkowej amerykańskiej muzyki, jakoś tak wyszło, że w tym właśnie momencie, gdy ukazała się ich pierwsza płyta, spełniła ona wszystkie oczekiwania i marzenia słuchaczy. Choć Fleet Foxes nie zaliczyłabym do swojej prywatnej superligi, a moja słabość do nich ogranicza się do mało znanych utworów "She got Dressed" i "Textbook Love", to jednak po raz kolejny okazują się na żywo bardzo pozytywnym przeżyciem. Są pięknie zgrani, ich melodie nabierają melancholijnego patosu i rozmachu, śpiew na trzy-cztery głosy harmonijnie zgrane - robi niezwykłe wrażenie. Są jak anielski chór amerykańskich farmerów, jak wakacje w pełnym słońcu, z widokiem na morze zbóż albo kawał zielonej łąki. Nieznośnie lekkie, śliczne granie.

16 listopada doszło natomiast do upragnionego wyłamania z folkowej rutyny, z songwriterskiej maniery, i spotkania z żywą legendą, z "krzyczącym orłem soulu", z Charlsem Bradleyem we własnej osobie. Nie jestem znawczynią gatunku, nie znam hierarchii królewskiej w soulu, nie znam na pamięć płyt Bradleya, i co lepsze, po raz pierwszy w życiu byłam na koncercie soulowym. Pewnie dlatego wydarzenie zrobiło na mnie tak pozytywne wrażenie - spowita w czerwone zasłony scena kina Rialto w Katowicach przyjęła na swoje łono piątkę przystojnych, młodych muzyków, wśród których wił się jak wąż genialny wokalista. Były zmiany cekinowych strojów, wąskie spodnie, energetyczne granie na klasycznym Hammondzie, trąbce i saksofonie, świetni gitarzysta i perkusista, synergia i energia erotyczna. Szczególnie to ostatnie zdominowało występ, Charles bez przerwy imał się mocno metaforycznych, ale i bardzo dosadnych aluzji do alkowianych perypetii. Rewelacyjnie podziałało to na publiczność, która wchodziła w dyskusje z artystą, i którą ten na koniec, wzruszony, uhonorował zejściem, autografami i uściskami. Zachwyca mnie postawa gwiazd, które spędziły już kilka dekad na scenie - z jednej strony zachowują one niezwykłą dystynkcję, z drugiej - wytwarzają ogromne emocje i królują nad sceną i tłumem. Gdziekolwiek w monarszej hierarchii soulu plasuje się obecnie Bradley, tej nocy w Rialcie zdecydowanie panował.

18 listopada w Teatrze Rozrywki swój pierwszy koncert w Polsce dał John Grant - który, jak się okazało, rok temu przyjechał z Midlake do Chorzowa (Midlake udzielili się jako muzycy studyjni przy nagrywaniu autorskiej i debiutanckiej płyty Granta - "Queen of Denmark"). Na wstępie opowiadał o tym, jak piękny dzień przeżył na Śląsku, jak bardzo uwielbia zimno i zapach węgla w powietrzu, i że kupił sobie książkę z polską gramatyką. Obiecał zagrać za rok i przy okazji pokazać, czy zrobił jakiekolwiek postępy. I to był bodajże najlepszy koncert festiwalu, a może nawet najlepszy, jaki widziałam w tym roku - okraszony wyśmienitym, czarnym humorem Granta, zagrany przez dwóch utalentowanych panów, którzy posłużyli się fortepianem, keyboardem i garścią sampli ze smyczkami i akordeonem, i którym wystarczyło to do uzyskania piorunującego wprost efektu. No dobrze, kluczem w całej opowieści był tak naprawdę głos Johna, który robi trzykrotnie większe wrażenie podczas występu na żywo - jest silny, czysty i ma fantastyczną barwę. Śpiewał dużo, i opowiadał, o swoim dzieciństwie, przeprowadzkach i ucieczkach, o rodzinie, przyjaciołach i mniej sensownych wątkach, które wpłynęły na jego granie (jak kości z kurczaka na Brooklynie). Zagrał całą solową płytę i dodał jeszcze kompozycję The Czars (o swoim współlokatorze, kokainowym dealerze, który próbował nieudanie popełnić samobójstwo na kanapie w salonie) oraz kawałek "Little Pink House". Zaczął koncert natomiast od dwóch nowości - "You Don't Have To" i "The Vietnam", które przepysznie eksplorują to, co John Grant potrafi najlepiej - świetnie i dosadnie pisać, a do tego wymyślać dobre aranże. Przepiękny był to wieczór.
Z wrażenia zapomniałabym o bardzo ciepłym i ciekawym występie Francuza występującego pod pseudonimem Stranded Horse. Grał na dwóch zachodnioafrykańskich korusach i gitarze akustycznej - kilka nieskończenie długich i minimalistycznych utworów o wyjątkowym natężeniu intymności i powabu. Bardzo to był ładny, wyciszający początek przed Grantową burzą.

Po Johnie Grancie nadeszła pora na długo i w wielkim napięciu oczekiwany żar - El Guincho. To miała być solidna dawka etnicznej energii i pełnego, rozprażonego słońca, wizji barcelońskich plaży i miękkiego, hiszpańskiego śpiewania. Niewiele pozostało z tej wizji - rozwiał ją brutalnie zespołowy akustyk, który chyba nie zrozumiał architektury katowickiej Hipnozy i jej potencjału, niniejszym osiągając niebywały efekt pierwszego źle nagłośnionego koncertu w tym klubie, na którym byłam. Zamiast egzotycznych cymbałków i innych klimatycznych przyjemności, zaserwowano nam tani dyskotekowy bit, basujący przed całą resztą instrumentów. Gitarzysta ani basista nie uratowali sytuacji, momentami znikał gdzieś w przestrzeni wokal lidera - wszystko się sypało, słodki miraż rozwiany, to nie był El Guincho, na którego czekałam, to była cienka dyskoteka bez szczypty Barcelony. Niniejszym ogłaszam pierwsze i jedyne jak na razie rozczarowanie festiwalu.

Ars Cameralis trwa do końca listopada - Śląsk kusi jeszcze koncertami M83 i Malkmusa, wystawą Collier Schorr, Zbiegiem na Dziko i koncertem Spiętego, czy wreszcie przeglądem filmów Agnes Vardy i spektaklem Jana Klaty. Pełnego planu i informacji szukajcie także na stronie cameralis.art.pl

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak działają oszuści - fałszywe SMS "od najbliższych"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto