Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Marcin Pągowski: Fantasy to baśń w nieocenzurowanej postaci

michalmazik
michalmazik
Marcin Pągowski
Marcin Pągowski archiwum Marcina Pągowskiego
Z zawodu jest informatykiem, z pasji archeologiem. Na debiut literacki musiał długo czekać. Targały nim wątpliwości podobne jak bohaterem jego powieści. Po długim oczekiwaniu "Zima mej duszy" ujrzała światło dzienne i co ważniejsze, została pozytywnie oceniona. O kuluarach powstawania książki, Hedaardzie - bohaterze tragicznym oraz o miłości do fantastyki rozmawiamy z Marcinem Pągowskim.

Czym zajmujesz się na co dzień i skąd się wzięła Twoja pasja do fantastyki?
Z wykształcenia jestem archeologiem i informatykiem. Wydawałoby się, że jest to dość karkołomne połączenie, ale zapewniam, nie ma w tym nic szczególnego. Ot, połączenie różnorodnych zainteresowań zaowocowało takim a nie innym kierunkiem studiów. Na szczęście z archeologią nie mam zawodowo nic wspólnego już od kilku lat, przez co znów mogę traktować ją jako pasję. Proszę mi wierzyć, jest fantastyczniejsza, niż komukolwiek się wydaje. Archeolodzy to najwięksi bajarze, jakich znam. Bajanie jednak to jedno, a życie drugie. Szczęśliwie moje zainteresowania są na tyle szerokie, by móc odnaleźć się w innych dziedzinach. A że komputery oczarowały mnie odkąd jako dziecko dostałem C64, nie trudno zgadnąć, dlaczego zostałem informatykiem. Odkąd wykonuję taki a nie inny zawód, jakoś mniej mnie ciągnie cyberpunk i hard SF, zaś większość filmów w tej tematyce przyprawia o ból zębów. Jeszcze bardziej odpowiada mi za to eskapizm oferowany przez dobrą fantasy. I jest to na swój sposób powrót do lektur dzieciństwa, bo przecież fantasy to nic innego jak baśnie, tyle że w nieocenzurowanej, nieprzetworzonej postaci. Postaci nie pozbawionej tych elementów, które chcielibyśmy oszczędzić wyobraźni dziecka. Coś jak mity greckie spisane przez Gravesa, ewentualnie jakieś skandynawskie baśnie, bo te czasami zadziwiają okrucieństwem.

Z tego rodzaju literaturą obcuję odkąd nauczyłem się czytać, ale zrozumienie, że to akurat wszelkiego rodzaju fantastyka jest gatunkiem, który odpowiada mi najbardziej, przyszło w momencie, kiedy tato podarował mi dwa wydane przez Alfę tomiki Conana. Była to połowa lat osiemdziesiątych i mimo olbrzymich jak na dzień dzisiejszy nakładów, zdobycie nowych książek wcale nie było łatwe. Zaczytywałem się wtedy komiksami Janusza Christy, Thorgalem i tymi nielicznymi urywkami seriali drukowanych w Komiksie-Fantastyce, które udało się zdobyć. Nikt nie marzył o całych regałach w księgarniach uginających się pod książkami z naszego ulubionego gatunku. A potem wraz ze zmianami ustrojowymi dostaliśmy tego namiastkę. Kupowało się i czytało wszystko, co tylko się ukazywało. W znacznej mierze kilogramy kiepskiej literacko, do tego fatalnie przełożonej makulatury. Ale głód trudno nasycić i tytuły, po które teraz nie sięgnąłby żaden wydawca, nadal rozchodziły się w całkiem niezłych nakładach. Na szczęście nie utonęliśmy w zalewie pulpy.

W owym czasie mój, i nie tylko mój, czytelniczy gust kształtowała "Nowa Fantastyka". I chwała jej za to! Czas, kiedy redaktorem naczelnym był najpierw Lech Jęczmyk a później Maciej Parowski, jest moim zdaniem złotym okresem w historii magazynu. Później pojawiły się jeszcze świętej pamięci "Fenix" i "Voyager "więc trzeba przyznać, że naprawdę byliśmy rozpieszczani. Ba, nadal jesteśmy, bo jak na stosunkowo nieduży kraj mamy dwa regularnie ukazujące się periodyki. Czegóż chcieć więcej? Wprawdzie "Fenix" nie wytrzymał presji czasu a szkoda. Bardzo go lubiłem za nieco lżejszy ton niż siostrzana NF. Szczęśliwie pojawił się jego godny i mocny następca w postaci "Science Fiction". Czasy się zmieniły, miłość do gatunku została.

Ta miłość zrodziła powieść: "Zima mej duszy"? Skąd pomysł na fabułę?
"Zima mej duszy" powstawała zrywami. Gdzieś w 1998 roku pojawił się pomysł na tekst, który miał być nastrojowy i mocny zarazem. Takie połączenie Petera Beagle’a z Hitchcockiem. Węzeł splątanych losów postaci miał zostać przecięty bez cienia litości dla nich, zwłaszcza wobec tych bohaterów, którzy wzbudzą sympatię czytelnika. Zupełnie jak u Feliksa Kresa albo George’a Martina. Skąd akurat taki pomysł? Nie mam pojęcia. Napisałem kilka rozdziałów bez większego uporządkowania i całość zostawiłem. Nie byłem gotów zmierzyć się z tym tekstem warsztatowo, oddać emocji, jakie popychały bohaterów wprost ku zagładzie. Parę lat później Jacek Sobota opublikował w "Nowej Fantastyce" opowiadanie "Wieczór trzech psów" a ja sobie pomyślałem: skąd ten facet wiedział, że chcę napisać właśnie coś takiego? I znów "Zima mej duszy" została porzucona w czeluściach twardego dysku.

Byłaby tam nadal, gdyby nie moja żona. Czekała wiele lat, by poznać rozwiązanie opowieści, której czytała zaledwie strzępy. Musiałem wreszcie napisać książkę do końca. Poszło zadziwiająco szybko. Po blisko dziesięciu latach leżakowania niczym wino w piwniczce, "Zima mej duszy" doczekała się wreszcie swej chwili. Napisanie reszty tekstu zabrało kilka miesięcy i oddaję pod ocenę czytelnika, czy ta historia dojrzała niczym wino.

Tytuł książki zwraca uwagę? Dlaczego "Zima mej duszy"?
Bardzo lubię doszukiwać się wszelkich nawiązań w utworach literackich, stąd sam także nie mogłem ich poskąpić. Jest ich bardzo dużo, mniej lub bardziej oczywistych, a spina je właśnie tytuł książki. Nawiązuje on do opowiadania Karla E. Wagnera i zarazem jest metaforą stanu psychiki głównego bohatera. Po wielu wiekach tułaczki serce Hedaarda wypełnia pustka, nie w nim nic z normalnych ludzkich uczuć prócz wszechogarniającego znużenia. Byle tylko zaznać odmiany akceptuje nawet nieuchronne. Bez zastanowienia stawia na szalę to, co ma najcenniejszego - i nie mówimy tu o ziemskich dobrach, bo zwłaszcza dla Hedaarda są one ulotne i w gruncie rzeczy bezwartościowe. Ale jest w tym też odrobina nadziei. Po zimie zawsze przychodzi wiosna.

Twój bohater jest niemal nieśmiertelny. Wędruje po świecie wpływając na historię i przy okazji przynosząc pecha ludziom, którym jest bliski. Skąd pomysł na tragicznego bohatera?
Śmiało mógłbym rzec, że jednym z pierwszych pierwowzorów Hedaarda był McMurphy z "Lotu nad kukułczym gniazdem". To wyjątkowo niejednoznaczna moralnie postać. Facet, który pod przykrywką działań dla dobra innych, usiłuje tak naprawdę ugrać jak najwięcej dla siebie a potem się w tym gubi. Prawdopodobnie to właśnie po lekturze Keseya po raz pierwszy pojawił się w mojej głowie pomysł na antybohatera. Równocześnie od zawsze fascynowały mnie postaci nieśmiertelnych, zaczynając od Gilgamesza, przez całą rzeszę postaci mitologicznych i biblijnych, Juana de Leona i błąkających się po świecie w poszukiwaniu źródła wiecznej młodości bajkowych bohaterów, Kościeja Nieśmiertelnego, alchemików Michała Sędziwoja i Nicholasa Flamela, tajemniczego hrabiego de Saint Germain, kończąc na Amberytach Zelaznego i Kanie Wagnera.
To z połączenia tych fascynacji narodził się pomysł zbuntowanego Syna Bożego. Poprzez analogię do Biblii kara dla buntownika nasuwała się sama – wieczne wygnanie. To samo co spotkało Kaina i Aswerusa. Kara wyjątkowo straszna i okrutna. Tylko pozornie spełnienie marzeń każdego człowieka. Długowieczność może być bowiem przyjemna tylko przez stosunkowo krótki okres czasu. Potem zamienia się w monotonną egzystencję, wreszcie męczarnię. Wszystko wokół przemija, otaczający ludzie starzeją się, umierają, zamieniają w proch i nikt już o nich nie pamięta. Pojawia się przewyższająca wszystko samotność - bez rodziny i przyjaciół, ale też bez wrogów, choć w tym wypadku pamięć może przetrwać wyjątkowo długo przekazywana z pokolenia na pokolenie. I z jednej strony mamy owo całe uczucie beznadziei, z drugiej bunt głównego bohatera, który nie chce się jej poddać i szuka jakiegoś celu. Czegoś co mogłoby stać się dalszym motorem napędzającym jego życie, by choćby z nudów nie popełnić samobójstwa. Przede wszystkim jednak by nie przyznać się do porażki w starciu z boskim Ojcem.

Hedaard to taki trochę Prometeusz, trochę Loki (w obu rolach: zarówno przechery jak i mordercy) a trochę Syzyf. Zdolny jest do czynów godnych, nie tylko we własnym interesie, jak i nikczemnych, jednak ostatecznie wszystkie jego działania skazane są na niepowodzenie. Bardzo trafnie określiła go Monika Frenkiel z portalu onet.pl, nazywając kombinacją Don Kichota i Żyda Wiecznego Tułacza. Starałem się zatem stworzyć postać niejednoznaczną. Niech każdy sam oceni, czy w jego odczuciu Hedaard jest bardziej bohaterem pozytywnym, czy negatywnym. A może tragicznym? Śmiem twierdzić, że łącząc skrajne cechy, jest po prostu przerysowanym wizerunkiem każdego z nas.

Hedaard był już wojownikiem i inkwizytorem. Czasem cierpiał niedolę, ale również pławił się w luksusie. Czy uważa Pan, że tak doświadczona i wszechwiedząca postać spodoba się Czytelnikom?
Trudno powiedzieć. Gust czytelników bywa czasem nieprzewidywalny. Ale cała w tym zabawa, żeby próbować czegoś nowego. Hedaard niekoniecznie jest kimś, kogo można polubić, najważniejsze jednak, by nie pozostał obojętny, aby jego losy zmusiły do zastanowienia nad człowieczeństwem. Gdzie znajduje się jego granica? Czy wraz z postępem i wydłużeniem ludzkiego życia, zmianą jego stylu z rodzinnego na bardzo modny obecnie styl człowieka sukcesu a zarazem pracoholika, czy też, wymuszony przez współczesny świat, tułacza wędrującego po świecie w poszukiwaniu chleba - stajemy się z własnego wyboru właśnie podobni Hedaardowi? Długowieczni, bogaci i niesamowicie samotni.

Czy właśnie do tego zmierzamy i czy naprawdę zapewni nam to szczęście? Wprawdzie moje teksty to przede wszystkim rozrywka, niemniej takie właśnie myśli krążyły mi po głowie podczas obmyślania kolejnych perypetii przeklętego Syna Bożego. Mógłbym oczywiście napisać kolejną powieść o wampirze zakochanym w nastolatce i może zyskałbym popularność, ale czy taka postać skłoniłaby kogokolwiek do jakichkolwiek refleksji?

W "Zima mej duszy" pojawia się wiele kobiet. Można odnieść wrażenie, że Hedaard zmienia je jak rękawiczki a wątek pożądania często przesłania mu postrzeganie świata...
Rozpatrując ten aspekt trzeba wziąć pod uwagę dziesiątki a nawet setki lat oddzielające wydarzenia z poszczególnych tekstów. Nie są to następujące po sobie niczym w kalejdoskopie miłostki, choć zgodzę się, że owe wycinki czasu przedstawione obok siebie, mogą to właśnie sugerować. Z drugiej strony owa fizyczność Hedaarda, jeśli oddzielimy ją od sfery uczuciowej, to także pewien z aspektów długowieczności. Ciążąca na głównym bohaterze klątwa sprawia, że dla jego ciała czas jakby stanął w miejscu. Umysł starzeje się, ale ciało działa według normalnego biologicznego rytmu sterowanego popędami. Niemniej one także stanowią cząstkę naszego człowieczeństwa, choć, nazwijmy to, na niskim poziomie. Człowiek przecież to nie tylko umysł i duch, ale także genialna stworzona przez bogów czy naturę maszyna i tych dwóch aspektów nie sposób rozdzielić. Stąd właśnie, mimo znużenia umysłu, Hedaard wciąż odnajduje przyjemność w zwykłych ludzkich rozkoszach a zarazem jest to jeden z elementów, które go utrzymują w człowieczeństwie nie pozwalając popaść w obłęd.

To tak jak z wieloma innymi mechanizmami rządzącymi naszym ciałem, na przykład zapominaniem oczyszczającym pamięć ze zbędnych, ale też i traumatycznych wspomnień. Ów motyw wreszcie to nic innego jak odzwierciedlenie relacji międzyludzkich. Nie oszukujmy się, wszystko w gruncie rzeczy sprowadza się do relacji kobieta - mężczyzna. Nie jest to nic odkrywczego - wystarczy prześledzić literaturę od zarania, by dojść do tego samego wniosku. I właśnie w głównej mierze te relacje mnie interesują oraz ich aberracje będące wynikiem matuzalemowego wieku głównego bohatera i - mimo jego walki o pozostanie człowiekiem - spaczonej przez narastające wieki psychiki.

Bohater to nie kto inny a zbuntowany syn Boży, który przeklęty po wsze czasy, pragnie zniszczyć kult swego Ojca... Dlaczego na takim motywie oparłeś swoją książkę?
Zastanawiało mnie, czy Bóg nie mógł wybaczyć swemu ludowi grzechów bez tak okrutnej ofiary? I czy Syn Boży, ale zarazem posiadający wolną wolę człowiek, rzeczywiście zgodziłby się na taki akt poświęcenia? Nie znam podobnych motywów w literaturze i dlatego pokusiłem się by właśnie one dały podwalinę pod opowiadane przeze mnie historie. Zdaję sobie sprawę z faktu, iż są one dość obrazoburcze, nie było jednak moją intencją obrażanie niczyich uczuć. Szokowanie, tak, ale przede wszystkim zmuszenie do zastanowienia nad nami samymi. Czy to nie właśnie projekcja naszego własnego okrucieństwa na Boga stoi za podwalinami religii?

Współredakcja "de profundis", publikacje w "Science Fiction, Fantasy i Horror", i "Nowej Fantastyce", debiut pisarski. Jaki jest Twój następny cel?
Następne publikacje oczywiście. Jestem w trakcie pracy nad kilkoma tekstami i mam nadzieję, że któreś z nich ujrzą światło dzienne jeszcze tej jesieni. Poza tym powoli przekładam na język angielski dla moich przyjaciół teksty zawarte w "Zimie mej duszy". Szkoda, że doba ma tylko 24 godziny.

Dziękuję za rozmowę i życzę dalszych sukcesów.

Wywiad autoryzowany

od 7 lat
Wideo

Zmarł Jan Ptaszyn Wróblewski

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto