Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

OFF Festival. Kto zachwycił, a kto zawiódł swoich fanów?

Natalia Skoczylas
Natalia Skoczylas
Dyrektor artystyczny OFF Festivalu - Artur Rojek
Dyrektor artystyczny OFF Festivalu - Artur Rojek Przykuta/CC BY-SA 3.0
Podsumowanie tego, co było świetne, tego, co rozminęło się z oczekiwaniami, i tego, co zdecydowanie zawiodło na tegorocznym OFF Festivalu.

Zacznę od komplementów. Mam swoje typy, jeśli chodzi o zespoły i umieściłam je w rankingu, najpierw jednak kilka słów o koncertach, które nie mogą zostać pominięte.

Ariel Pink's Haunted Graffiti

Gdyby tylko nie lało podczas tych szaleństw na scenie leśnej... Ariel i spółka wypadli muzycznie zdecydowanie lepiej niż na Primaverze, z całym obłędem, który wyróżnia jego koncepcję lo-fi, od każdego indie-plumkania. Dużo improwizacji, dużo nieprzewidywalnych krzyków i szeptów, idealnie zagrany koncert. Widać, że Ariel znudził się już odgrywaniem nowej płyty i mocno ograniczył jej procentowy udział w setliście - dzięki temu "Round and Round", "Bright Lit Blue Skies" czy "Beverly Kills" wyraźnie budziły entuzjazm publiczności. Z drugiej strony, stare kompozycje przypomniały, że Ariel Pink's to zespół z bagażem fantastycznych pomysłów, z całą masą błyskotliwych aranży i obłędnych pomysłów na siebie. Tylko tego słońca nad zatoką brakowało.

Destroyer

90 proc. tego występu stanowiła płyta "Kaputt", a jednak udało się nie zmieścić w zestawie mojego ulubionego utworu. To zresztą było nagminne podczas OFFa - za każdym razem murowany w mojej opinii hicior, po prostu nie był grany. Trudno, przeżyłam i przebaczyłam, bo koncert Kanadyjczyka bardzo mi się podobał. Pełna elegancja - można owszem, czepiać się, że to wszystko śliskie i nijakie, można też uważać, że to po prostu dopieszczony, elegancki, dystyngowany pop. Jestem fanką "Kaputt", właśnie za tą gładkość, spójność i równość, za te wszystkie fajne dęciaki i klawisze, za pościelówki godne początków lat 90-tych i inne sentymentalne głupoty, które po prostu świetnie brzmią. Dokładnie taki był ich występ - idealnie zagrany, z bardzo ulotnymi, krótkimi momentami improwizacji i mrocznych przejść, uroczo zaśpiewany, udekorowany fletem czy vintage'owymi syntezatorami. Grzeczność i poprawny urok. Piękne to było.

Matthew Dear

Płyta-koncept "Black City" zbierała średnie oceny, i w sumie nie ma się co dziwić. Ani ona szczególnie grzeje, ani ziębi, jest dobra, ale kogo to obchodzi, skoro dobrych płyt jest i tak za dużo. Niedawno dopiero dowiedziałam się, że Matthew wrastał w techno w Detroit, ponad dekadę temu. I że to jego dziełem jest "Put Your Hands Up For Detroit" (ale w innej wersji, niż ogólnie znana i przyjęta). Wszystkie informacje intrygujące i konfundujące zarazem. I kiedy weszłam do ciemnego namiotu Trójki, gdzie przy minimalistycznym, pulsującym świetle Matthew w białym garniturze tańczył przy mikrofonie, przy akompaniamencie optymalnie okrojonego instrumentarium (perkusja, gitara i efekty), wszystko nabrało innego senso. Matthew bawił się vocoderem, a do tego wraz z zespołem znalazł idealny balans między klimatem techno, a alternatywną, instrumentalną potańcówką. Coś niesamowitego - namiot pulsował, tancerze kłębili się na "parkiecie", z głośników sączyły się seksapil i perwersja (punktem kulminacyjnym był "You Put a Smell on Me"). Jaka szkoda, że na płycie to zaledwie namiastka tego, co Matthew Dear potrafi zrobić na żywo. Miazga!
Junior Boys

Szok. Może i "All is True" to nie szczytowe osiągnięcie Kanadyjczyków, ale to zupełnie fajna, przyzwoita płyta. Słychać, ze to Junior Boys, czyli jest piętno jakości. Lista utworów na głównej scenie była kolażem tego, co każdy chce usłyszeć - "In the Morning", "Work", "Double Shadow" - prawdziwe the best of, z elementem nowości (znowu, moje ulubione "Itchy Fingers" nie zagrało), a i tak było po prostu słabo. Noga chodziła, a jakże, bo to parkietowe arcydzieła, tyle że bez zaangażowania. Bez emocji. Miałko, słabo, mdło, nudno, nawet wokalista, którego zmysłowy głos jest bardzo charakterystyczny i obowiązkowy dla jakości ich występu, śpiewał jakoś nieczysto i nierówno. Strasznie rozczarowujące było moje pierwsze spotkanie z Junior Boys - tym bardziej, że nastąpiło po co najmniej pięciu latach wzdychań.

Niezbyt poruszający był koncert Mogwai. Może dlatego, że przysypiałam. A może właśnie dlatego przysypiałam, że nie był zbyt poruszający. Niby zagrali wszystko, co na takim przeglądzie chciałoby się usłyszeć: "Rano Pano", czyli moim zdaniem najciekawsze, co wydarzyło się na "Hardcore will never die...", "I'm Jim Morrison, I'm Dead", "2 Rights Make 1 Wrong", wszystkie te obawy przed szatanem i inne żelazne utwory. Bardzo poprawny koncert, pod każdym z możliwych względów. Przez to pozbawiony jaj, wycofany, oszukany. Pamiętam, jak oglądając film Vincenta Moona rejestrujący ich koncerty, przy nie tak dobrych kolumnach, miałam dreszcze. Tu ich nie było. Mogwaie nigdy źli nie będą, ale czy kiedykolwiek wrócą do formy?

Glasser dał koncert, na który w sumie trudno narzekać, ale którym tym trudniej się zachwycać. Cameron ma wytrenowany, interesujący głos, pan podkładał pod to organiczne, taneczne bity, przebujaliśmy się przez czterdzieści minut bez przekonania i poszliśmy dalej. Dość przekonujący jest pomysł na włączenie elementów trybalnych, etnicznych, bardzo subtelnie gdzieś zarysowanych w bitach i zaśpiewach, z elektronicznym indie. Mam jednak wrażenie, że dało się to zrobić lepiej.

YACHT dał chyba najnudniejszy koncert całego festiwalu. Nie wiem jak to możliwe, że namiot był nabity podekscytowaną publicznością - wygląda na to, że sława DFA ciągnąca się za nimi wystarczy. Blondwłosa, krzycząca głównie wokalistka, nie miała w sobie niczego przyciągającego, a ta cała otoczka banalnej hipsterskiej dyskoteki była po prostu nieznośna. Utwory się nie kończyły i z rzadka tylko ewoluowały w jakąkolwiek stronę. To był chyba najbardziej przereklamowany występ Off Festivalu.Żałuję, że nie wystarczyło mi czasu na Warpaint. Choć zaczęły koncert blado, jeśli porównać początek do intrygującego spektaklu dźwiękowego, jakim był ich występ na Primaverze. Zdecydowanie za krótko cieszyłam się świetnie zainicjowanym koncertem Neon Indian - żadnych wizuali, wyszli po prostu na scenę i roziskrzyli deszczową atmosferę psychodelicznym, wciągającym disco. Mam nadzieję, że wrócą i dadzą mi jeszcze szansę na degustację ich muzyki.

Fajny i równy koncert udał się Male Bonding - grają trochę uczesanego punka, ale melodie i riffy, które weń wplatają, są wybitnie trafione - znaleźli receptę na proste, przekonujące, wkurzone granie. Namiot, wówczas już nie trawiasty, a błotnisty, przeżył trochę Woodstockowych chwil, podczas tego występu. Szkoda tylko, że było nas tam tak mało (i że większość postanowiła zmierzyć się z kultowym i ponoć okropnie nagłośnionym Blonde Redhead).

Ostatecznie, moja czołówka to:

Oneida
Matthew Dear
Ariel Pink's Haunted Graffiti
Factory Floor
Destroyer
Suuns
Factory Floor

Wiadomości24 to serwis tworzony przez ludzi takich ja Ty. Wiesz więcej? Zarejestruj się i napisz swój materiał, dodaj zdjęcia, link, lub po prostu skomentuj. Tylko tu masz szansę, że przeczyta Cię milion!

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto