Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Openerowa wyliczanka - bez Kings of Leon też byłoby nieźle

Natalia Skoczylas
Natalia Skoczylas
Blur nie zawiódł, The National po przerwie zabrzmieli słodko, Devendra uwodził fanki swoimi biodrami, Steve Reich brzmiał przepięknie, Johny Greenwood - solówka za solówką bez zbędnego pitolenia, no i po co jeszcze ten cały KOL?

Festiwal zaczął się tak naprawdę jedną z najbardziej oczekiwanych uczt w historii muzyki alternatywnej granej w Polsce na żywo - pierwszego wieczora dostaliśmy Blur, któremu przez ponad dwie dekady burzliwej kariery jakoś nie po drodze było nad Wisłę. Koncert zagrany z wielkim zaangażowaniem - wyraźnie Damonowi było trochę dziwnie, że tyle lat omijali tak doskonałą publiczność, co raz więc powtarzali, jak to szczęśliwi są, jaka cudowna jest to publiczność, jak ważne w ich nastoletnim życiu były obrazy ze Stoczni Gdańskiej, którą obejrzeli po przyjeździe, i tak dalej, i tak dalej. Wyraźne wzruszenie, poruszenie, co przełożyło się na jakość koncertu, który był chyba dokładnie tym, czego mógł oczekiwać tak wielki tłum słuchaczy. Były, jak na Primaverze, dęciaki, cudny chórek (a więc to nie Tinariwen występowali na scenie Heineken w Barcelonie), pianina, gitary i inne niezbędniki, które złożyły się na bardzo dobry koncert. Hit podążał za hitem - tak naprawdę ich repertuar na tej powrotnej trasie właściwie się nie zmienia, ale widać przynajmniej, że jest on dopieszczony i przygotowany. Genialnym, przepięknym momentem tego występu były trzy kawałki zagrane jeden po drugim: "Out Of Time, Trimm Trabb" i "Caramel", które rzecz jasna zestawiają ze sobą zazwyczaj, ale dziwnie dobrze, psychodelicznie i niepokojąco wypadły one w Gdyni. Dostaliśmy jakieś półtorej godziny solidnego grania, śpiewania tekstów znanych wszystkim na pamięć i tańca. Bardzo dobrze było.

Tego samego dnia na tejże scenie pojawili się Editors i Kendrick Lamar. Kendrick jakoś kompletnie do mnie nie trafił - kazał publiczności krzyczeć dla siebie samej, miał też mało przekonujące nawoływania o entuzjazm, tak jakby zabrakło mu pary, żeby z publiczności wycisnąć te ostatnie poty, więc co chwilę przypominał, że koncert bez energii będzie smutny dla nas wszystkich. Jezu, jak impotent bez viagry pod ręką. Ten desperacki show, po którym nie było nawet bisów, miewał niezłe momenty, taki taneczny, słodkawy hip-hop doskonale wchodzi na dużych spędach. Kendricku, ucz się występować publicznie. O nic nie proś.

Editors z kolei oglądałam jednym okiem, dawno już bowiem położyłam na nich przysłowiową laskę. Niestety nic się nie zmieniło - ten zespół jest kalką, i to już nawet nie tylko Interpolu vel Joy Division, ale pozwalają sobie na epickość kopiującą Muse, U2, Coldplay i w ogóle wszystko. Zaczęli "Sugar", które mogłoby w sumie ukazać się na słabszej płycie Muse, wtrącili w to wschodnio brzmiące riffy i przestery. Czyli że rozwój i poszukiwania. A potem wpadają w te mdlące "Smokers...", polska publiczność szaleje i w ogóle rewelacja. Naprawdę, czasami strasznie niewiele nam trzeba do szczęścia. Trochę przekalkowanych rytmów, trochę pozornej ewolucji, i koncert Editors był doskonały. A niech mnie, to już lepiej iść pod wagon Red Bulla. Z resztą ta sama sytuacja dotyczy jakże epickich i superprzereklamowanych Kings of Leon, których znów oglądałam z dystansu, bo ja tego fenomenu nie jestem w stanie zrozumieć. Wszystko brzmiało tak samo, wokalista wydzierał się w niebogłosy, a trwało to całe dwadzieścia jeden kawałków. Na szczęście w namiocie grał Devendra. Na szczęście w tym samym czasie spragnione amerykańskich gitar tłumy upychały się pod główną sceną. W sumie Devendra to ich krajan, ale tego ominęła wielka sława. Na szczęście.

Devendra zagrał sporo "Mali" wymieszanej z innymi utworami - całość złożyła się na bardzo ciepły, przeuroczy występ. Opakowany w brzmienie bardzo lo-fi, czyli jak na płytach. Przystojny jak młody bóg, świetnie ubrany facet z gitarą, który rytmicznie porusza biodrami do swoich bardzo wakacyjnych i zmysłowych piosenek, który dokłada do tego nastrojowo niski głos - to po prostu musi się podobać. Namiot nie był pełen, w sumie daleko mu było do tego stanu - wszyscy mieliśmy więc kawałek wygodnego miejsca do tańca. A że utwory skrojono fenomenalnie dobrze, w końcu chłopaka wypromował sam Gira, to niejako znak jakości, tańczyło się niezgorsza. "Mala" wypadła cudownie - śpiewana w kilku językach, pociągnięta lekko południowoamerykańskim pędzlem, a moim faworytem był hipnotycznie uroczy "Seahorse", który, rzecz spodziewana, przeszedł w boski flow rodem z latch 60-tych, przyćmioną improwizację wyjętą z The Doors niemalże. Jest coś w postawie Banharta z playboya, co trochę odrzuca - dopóki jednak cała reszta wychodzi mu tak dobrze, niech tam, niech się chłopak bawi.

Trzeba oddać sprawiedliwość świetnym muzycznie Mikromusic, którzy płynnie poruszają się w wielu ambitnych estetykach i w rzemiośle swoim osiągnęli poziom bardzo dobry jak na muzykę popularną - ale pretensjonalność liryków tej grupy trochę mnie odstrasza. Ja chyba jednak bardziej się nadaję do punkowej prostoty przekazu niż naładowanego metaforami poetyzmu. Ale tak, koncert był piękny i miałam nawet ciarki na plecach raz na jakiś czas.

Crystal Castles - hmm.. zagadka nie do rozgryzienia. Publiczności przyciągnęli tradycyjnie tłumy, przyszłam wreszcie i ja, przekonać się, jak zespół o takiej sławie prezentuje się na żywo. Oczywiście mogłam tylko popatrzeć na telebimy z poszarpaną, chaotyczną relacją tańców Alice na scenie (ale jakichś superawangardowych posunięć nie było w tym półgodzinnym spotkaniu z zespołem) i kakofonię świateł, która ozdabiała dość specyficzny show muzyczny. Nie dało się do tego tańczyć, nie dało się tego pośpiewać, nie miało to też jednak jakiegoś szczególnego uroku amuzycznej kontestacji, intelektualnej rozprawy na temat współczesnej muzyki, głównie hałas pozbawiony melodii. I szczęśliwy tłum, któremu to jak najbardziej odpowiada. No nie wiem, ja po prostu Crystal Castles nie rozumiem.

Tego samego dnia wkręciła nas natomiast zabawa z Terribly Overrated Youngsters - z perspektywy czasu stwierdzam, że zachwytów ta kapela jednak nie powinna we mnie wzbudzać, ale jak na ostatni, nocny dancing, nadawali się fantastycznie. TOY to niemiecki jokebox, szafa grająca na analogowych instrumentach znane

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Wideo
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto