Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Prypeć koło Czarnobyla. Zapiski z martwego miasta

Katarzyna Anna Głuszak
Katarzyna Anna Głuszak
Zawalona ściana klatki schodowej domu kultury "Energetyk".
Zawalona ściana klatki schodowej domu kultury "Energetyk". Katarzyna Głuszak
W Prypeci panuje cisza. W końcu zimy wydaje się chyba jeszcze bardziej opuszczona niż latem. Brak wówczas jakiejkolwiek roślinności, tylko nagie, pozbawione drzew liście. Szereg ponurych zabudowań, ciągnących się na tle zachmurzonego nieba.

Wczesną wiosną 2010 roku poczułam po raz kolejny, że znów jestem zbudzona monotonią zwykłego życia. Mijało właśnie pół roku od mojego powrotu do Polski. Przedtem spędziłam jakiś czas na Bliskim Wschodzie, zahaczając na parę dni o kaukaską Gruzję i wreszcie przez Bułgarię – też nie bez przygód – wróciłam do ojczyzny. Zmęczona jednak Polską zimą, wraz z nadejściem marca zaczęłam przemyśliwać o tym, gdzie znowu mogłabym wyruszyć.

Prawdę mówiąc, byłam spragniona słońca i ciepła, więc w pierwszym odruchu zaczęłam szukać tanich lotów do Tunezji. Po namyśle wszakże, doszłam do wniosku, że wolę zrealizować swoje wielkie marzenie i odwiedzić Czarnobyl oraz sąsiadującą z nim Prypeć – wysiedlone miasto, którego opuszczone mury stanowią najbardziej wymowny pomnik tamtej katastrofy.

Sam dojazd był niekoniecznie komfortowy – podróż autobusem po ukraińskich drogach sprawiła, że na nowo odżył we mnie zachwyt nad polskimi szosami. Oczywiście, wcześniej kilkakrotnie byłam na Ukrainie, ale nigdy nie zapuszczałam się dalej, niż do Łucka czy Lwowa.

Tym razem zaś moim celem był Sławutycz, kolejne miasto, które zbudowano dla pracowników elektrowni już po awarii. Stąd też typowa dla takich sztucznych, pracowniczych tworów zabudowa, brak cech normalnego rozwoju miasta. Jako że był marzec, na Ukrainie leżało jeszcze więcej śniegu niż w Polsce, było bardzo mało słońca, za to zdecydowanie ponuro. Dawało to bardzo przygnębiający efekt, w połączeniu z szarą komunistyczną zabudową złożoną z prostokątnych bloków mieszkalnych, z balkonami zabudowanymi na wzór werandy za pomocą dziwacznych i – o ile to możliwe – jeszcze bardziej szpecących materiałów. Nagie trawniki, paskudna architektura, nierówne chodniki, a do tego smutni ludzie, spieszący się nie wiadomo gdzie, ani po co. Sławutycz jest tak bardzo oddalona od innych miast, że nie sposób w ciągu dnia pojechać i wrócić. Nie licząc kilku lokalnych zakładów usługowych – fryzjera, piekarni, sklepu spożywczego albo jednej z trzech knajp (nota bene mieszczących się po różnych stronach tego samego budynku) – nie ma tam żadnych miejsc pracy. Większość mieszkańców dzień w dzień dojeżdża eksterytorialną kolejką przez Białoruś do elektrowni w Czarnobylu, dającej im jedyną możliwość zatrudnienia. Młodzi uciekają do Kijowa, bo tam mają większe perspektywy.

My także skorzystaliśmy ze wspomnianej kolejki eksterytorialnej. Przestarzałe pociągi, szersze niż te, do których przywykłam w Europie. Brak przedziałów. Wielu Ukraińców zajmuje miejsca dla swoich towarzyszy, jakaś kobieta czepia się nas, żebyśmy się przesiedli, bo ona zawsze podróżuje właśnie w tym miejscu. Niektórzy jednak są bardzo uprzejmi. Jakiś mężczyzna, słysząc, że jesteśmy z Polski, mówi: „Jeszcze Polska nie zginęła”. Inny zachęca nas do pozostania na Ukrainie i podjęcia pracy w czarnobylskiej elektrowni jądrowej imienia Władysława Iljicza Lenina. Z okien kolejki widać zamarznięte bagna, tonące w nich słupy wysokiego napięcia, pozrywane liny. Niepotrzebne, od kiedy w Czarnobylu nie produkuje się energii. Jasnobrązowe , ciągnące się gdzie okiem sięgnąć ogromne tereny bagienne to właściwie jedyne, co widać podczas trwającej godzinę podróży. Żadnych ludzi, żądnych zabudować na horyzoncie.

Sama elektrownia nadal pracuje, choć trudno stwierdzić, co dokładnie tam się wytwarza. Na pewno działa kuchnia – mieliśmy okazję jeść tam w stołówce naprawdę dobry obiad, z niepowtarzalnym widokiem kominów reaktorów za oknem.

Z elektrowni do Prypeci można dostać się podstawianym przez zarząd CzAES autobusem. Zazwyczaj pojazdy te miały dziwne kształty, a ich lata świetności z pewnością minęły bardzo dawno, dawno temu.

Wreszcie – Prypeć. Wysiadamy. Wokoło cisza, nagie, pozbawione drzew liście. Rzędy ponurych zabudowań, ciągnących się na tle zachmurzonego nieba. Pierwsze wrażenie jest niesamowite. Długie, wielopiętrowe bloki straszą szarością murów i pustką okien. Szyby powybijano, a może pokradziono już dawno. Cisza, miejscami tylko zakłócana przez odgłos spływającej z dachów wody, powstałej na skutek topnienia śniegu. Brak jakichkolwiek ptaków. Dość często jednak spotykaliśmy odchody i ślady zwierząt – dzików i jeleniowatych. Znaleźliśmy nawet ogromne, metrowej długości poroże zrzucone na wiosnę.

Zaczęliśmy zwiedzanie od domu kultury „Energetyk”. W zaskakująco dobrym stanie są tam rysunki zdobiące ściany: widać lud pracujący, dość abstrakcyjnie zestawiony ze znacznie mniejszymi niż postaci ludzkie końmi oraz zgeometryzowanymi figurami. Na piętrze mieści się dawna sala projekcyjna. O jej przeznaczeniu świadczą leżące na podłodze, rozwinięte taśmy filmowe. Niektóre całkiem wypłowiały, na innych widać zastygłe kadry. Cała Prypeć robi właśnie wrażenie takiego zatrzymanego kadru, z którego kiedyś uciekło życie.

Piętro niżej mieści się sala kinowa. Nie wiem, z czego były fotele, ale najwyraźniej był to materiał na tyle kuszący, że wszystkie skradziono. Świetnie prezentują się do dziś kinowe białe kasetony na suficie. Do dziś wiszą także reflektory, teatralne akcesoria do zmian dekoracji. Widocznie sala była wykorzystywana zarówno jako kino, jak i teatr. Pod sceną leżą powycinane z tektury litery, które zapewne tworzyły jakiś zawieszony napis, którego dziś nie sposób ułożyć. Części liter brakuje zapewne. Większość przysypana jest grubą warstwą zbrązowiałych suchych liści. W końcu kwietnia, gdy nastąpiła katastrofa, wszystko już było gotowe na huczne obchody święta pracy. Być może napis miał właśnie tego dotyczyć.

W domu kultury można się także natknąć na pozostałości instrumentów, futerały. Widocznie można było tam uczęszczać na zajęcia muzyczne. Do dziś w niezłym stanie są niektóre sale, toalety. Widać jednak, że pomieszczenia były wielokrotnie plądrowane, niektóre noszą ślady bezmyślnej dewastacji. Farba odchodzi już ze ścian. Co ciekawe, parkiety wyglądają świetnie, mimo wielu lat narażenia na deszcz i śnieg – już dawno nie ma bowiem szyb. Kunsztowne parkietowe mozaiki musiały być naprawdę dobrej jakości. Miejscami brak nawet zewnętrznych ścian budynków, zejście taką klatką schodową wspominam jak najgorszy koszmar – mam lęk wysokości.

Znaleźliśmy za to ślady rozrywkowego spędzania czasu przez współczesnych zwiedzających, w postaci puszek po piwie. W wielkim holu domu kultury porozbijane wielkie drewniane donice, zapewne po palmach, które pewnie pięknie prezentowały się przy przeszklonej ścianie. Dziś wysypana ziemia miesza się z potłuczonym szkłem.

Na jednym z pięter znajdujemy pozostałości biblioteki. Książki leżą wszędzie na podłodze, jest ich gruba warstwa w kilku salach. Głupio nam po nich stąpać, strasznie szkoda, że tak się marnują. Dużo klasyki, beletrystyki, oczywiście propagandowe powiastki i dzieła Lenina, znaleźliśmy nawet kilka książek w języku jidysz. Książek jest naprawdę mnóstwo, leżą gdzie okiem sięgnąć. Zostały, bo dla złodziei widocznie przedstawiały mniejszą wartość, niż powyrywane ze ścian kaloryfery, choć w praktyce chyba obcowanie z nimi jest mniej niebezpieczne niż kontakt z napromieniowanym metalem. Po zwiedzeniu większej części Prypeci upewniłam się w swoich przypuszczeniach – zostały tylko książki i zabawki, jako nieprzedstawiające wartości.

Opis dalszych wędrówek po Prypeci zamieszczę w kolejny artykule.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Dni Lawinowo-Skiturowe

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto