Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Sentymentalne wędrówki z AKT Maluch śladami pamięci własnej – część druga

Jolanta Dyr
Jolanta Dyr
Pamiątkowa plakietka z balu kwietniowego zorganizowanego przez AKT Maluch w 1978 roku
Pamiątkowa plakietka z balu kwietniowego zorganizowanego przez AKT Maluch w 1978 roku
Akademicki Klub Turystyczny Maluch właśnie skończył pięćdziesiąt lat. Powstał w 1964 roku z inicjatywy grupki turystycznych pasjonatów studiujących na ówczesnym Wydziale Łączności Politechniki Warszawskiej.

Maluchowe imprezowanie

AKT Maluch zawsze był bardzo aktywnym turystycznie klubem. W roku akademickim organizował bardzo wiele imprez, z których część z była spontaniczna, jednorazowa, a część miała charakter cykliczny, powtarzając się rok po roku w zbliżonym okresie. Dla przykładu rok rocznie powtarzały się rajd wiosenny, dla pierwszego semestru, mikołajkowy, w nieznane, na bezludną wyspę oraz zimowisko sylwestrowe, czasem obóz międzysemestralny, akcje letnie, jesienne złazy. Regularnie, prawie co tydzień lub dwa odbywały się śpiewanki, a czasami slajdowiska. Przypomnę tutaj kilka imprez, w których wzięłam udział osobiście. Zamierzam też pokazać galerię pamiątkowych znaczków, plakietek i innych artefaktów z przeszłości oraz wspomnieć kilka ważnych dla mnie spraw. Jeśli coś z cudzego punktu widzenia odebrane zostanie jako imaginacja, to proszę mi wierzyć, że czterdzieści lat to na tyle długi okres czasu, że jeśli nie robiło się notatek, nie pisało pamiętnika, a ja tego nie robiłam, to w pamięci pozostają tylko plastycznie te wspomnienia, które były z jakiegoś powodu emocjonalnie ważne. Nie zamierzam nikogo wprowadzać celowo w błąd, ale po prostu wspomnieć, to co do dzisiaj łączy mnie sentymentalnie z minionym czasem i wspominam niekiedy z pewnym wzruszeniem , chociaż nigdy wcześniej nie podejrzewałam siebie o nadmierny sentymentalizm. Na początek wspomnę te imprezy organizowane przez AKT Maluch, w których uczestniczyłam z jakiegoś powodu tylko jeden raz podczas całego okresu studiów i po ich zakończeniu. Były to:
- Bal w kwietniu 1978 roku;
- Rajd Szlakiem Orlich Gniazd w 1977 roku;
- Rajd jesienny z 1978 roku;
- Sprzątanie Tatr, 10-12 październik 1975 r
- Rajd Świętokrzyski w 1974 roku;
- V Rajd na Bezludna wyspę w 1978 roku;
- X rajd w nieznane;
- 1 schód turystów w 1979 roku
Jeśli chodzi o rajd jesienny to brałam w nim udział jeden, jedyny raz w rok po skończeniu studiów czyli w 1978 roku. Już wówczas pracowałam i moja codzienna uwaga zdominowana była pracą. Ponieważ był to jeszcze czas, gdy pory roku miały właściwy sobie charakter to znaczy zima była zimowa, wiosna wiosenna, lato jak na lato przystało, a jesień polska znana była z babiego lata, czerwonych liści, grzybobrania i obfitych deszczów, więc wydaje mi się, że ten rajd odbywał się właśnie podczas okropnej pluchy, czego zdecydowanie nie lubię. Wydaje mi się też, że szłam przykryta długim brezentowym szynelem przeciwdeszczowym w barwach ochronnych, jakie wówczas były modne w turystyce. Byłam cała obłocona, w butach chlupało, a wełniane skarpety, w których wówczas chodziłam na rajdy nadawały się wyłącznie do prania. Byłam na pewno mocno zniechęcona do dalszej wędrówki. Zapewne nawet nie rozpaliliśmy wieczorem ogniska i śpiewanki urządziliśmy sobie albo w jakiejś stodole, albo szkolnej sali gimnastycznej. Z kim wędrowałam, po jakim terenie i jak długo tego w ogóle sobie już nie przypominam i wolę nie zgadywać. Tak samo nie pamiętam ani kwietniowego balu w 1978 roku, ani rajdu szlakiem orlich gniazd,ani 1-szego schodu turystów w piętnastym roku istnienia AKT Maluch czyli w 1979 roku, a o tym, że w nich wzięłam udział świadczą jedynie pamiątkowe plakietki lub znaczki. Nawet wpisów nie mam w książeczkach wycieczkowych, które przestałam wypełniać przed końcem studiów.

Sprzątanie Tatr w 1975 r

Co pewien czas ktoś organizuje wielkie sprzątanie jakiegoś terenu. Robi się to obecnie z wielką pompą i zwoływaniem uczestników przez internet, co dawniej nie było możliwe. Podobne imprezy organizowane były także w przeszłości, chociaż ich medialny zasięg był zdecydowanie mniejszy niż może to być obecnie. Zwoływała się grupka znajomych, którzy zwoływali swoich znajomych i tłum się powoli powiększał, aż do momentu, w którym ruszał do akcji. Myśmy wyruszyli sprzątnąć w 1975 roku, o ile dobrze pamiętam Tatrzańskie szlaki. Pomagałam w przygotowaniach tej imprezy, a następnie w niej uczestniczyłam w dniach 10-12 października 1975 roku. Podczas przygotowań do wyjazdu w góry moim zadaniem między innymi było przygotowanie zaprojektowanej wcześniej plakietki. Musiałam złożyć zamówienie u odpowiedniego producenta. Plakietka miała być trójkolorowa - zielono, żółto, brązowa. Filcowa podkładka żółta, a na niej zielony napis i parzenica na ostrzu ciupagi, a rysunek brązowy. Aby zrobić wielokolorową plakietkę, rzemieślnik musiał wykonać metalową matrycę (tzw. wzornik) złożoną z tylu części ile kolorów miało być wylanych na plakietce odpowiednim plastikiem. W naszym wypadku potrzebowaliśmy dwuczęściowej matrycy. Obecnie stosuje się, z tego co wiem, bezmatrycowe technologie produkcji kolorowych plakietek.

Rajd Świętokrzyski

Rajd Świętokrzyski, w którym uczestniczyłam odbył się w dniach od 1 do 3 listopada 1974 roku. Dzisiaj taka data niezmiennie od wielu lat kojarzy mi się z odwiedzaniem swoich bliskich na licznych licznych już grobach. W latach siedemdziesiątych, grobów bliskich mi osób było tak mało, że nawet nie zauważałam braku stosowności wyjazdu na rajd w okresie świątecznym. Zresztą podejrzewam, że dzisiaj już w takim terminie nikt imprez turystycznych nie organizuje na szeroką skalę. Wzięłam udział w trzydniowej trasie, choć podejrzewam, bo tego już nie pamiętam, że mogło być ich więcej. Moja trasa prowadziła pięknymi szlakami od Suchedniowa do Łącznej poprzez Wykus, Radkowice, Siekierno, Leśniczówkę św. Katarzynę, Wilków i Klonów. Po drodze nocowaliśmy w dwóch miejscowościach w Radkowicach i Wikowie. Przyznano mi wówczas łącznie 69 punktów na odznakę OTP, a dokument potwierdzający przejście całej trasy podpisała klubowa koleżanka Marysia Tymieniecka przewodnik OT nr. 2694/III.

V Rajd na bezludną wyspę

Rajd na bezludną Wyspę to impreza cykliczna. Wyspę na której kończyło się z tego co pamiętam znalazł kiedyś Mirek Grzeszykowski i zawsze na tej samej rajd dobiegał końca. O ile dobrze pamiętam to wyspa znajdowała się na Narwi w okolicy Dzierżenina. Jak się na nią dostałam to dziś już jest dla mnie tajemnicą, może brodząc po kolana w wodzie, może kajakiem, może ktoś mnie na wyspę przeniósł na własnych plecach? Niestety tego nie pamiętam. Wydaje mi się, że szłam pieszo jedną z dostępnych tras rajdowych, ale mogłam też płynąć kajakiem - niestety moja pamięć zawodzi mnie tym razem bardzo.

X Rajd w nieznane

Rajdy w nieznane to impreza na orientację. Jej uczestnicy zazwyczaj nie wiedzieli dokąd jadą i jaka będzie trasa prowadząca do miejsca ześrodkowania. Zazwyczaj rajd odbywał się nocą, co stanowiło dodatkowy czynnik trudności. Uczestnicy byli podzieleni na naprawdę niewielkie zespoły, dwu, trzy osobowe. Musieli mieć przy sobie latarki, kompasy, natomiast organizatorzy dostarczają im plan terenu. Na trasie rozłożone były dodatkowe zadania, których rozwiązanie pozwalało na otrzymanie kolejnych informacji niezbędnych do dotarcia do celu. Brałam udział w dziesiątym, jubileuszowym Rajdzie w nieznane, ale ta forma turystyki nie przypadła mi do gustu, mimo doskonałego wyniku rywalizacji. Więcej udziału w rajdzie na orientację nigdy nie wzięłam.

Brałam też udział kilkakrotnie w niektórych imprezach:
w dwóch rajdach wiosennych, w trzech mikołajkowych, w dwóch lub trzech dla pierwszego semestru oraz w wielu złazach, obozach, zimowiskach, wyjazdach spontanicznych, śpiewankach i w końcu w spotkaniach rocznicowych czyli urodzinach, o których opowiem później.

Rajd wiosenny

Był taki rajd wiosenny zorganizowany przez AKT Maluch, który zapamiętam na zawsze. Pojechałam na niego mocno zaziębiona. Miałam temperaturę w porywach przekraczająca 39 stopni i naprawdę czułam się fatalnie. To, że tego dnia doszłam do dziennego celu wędrówki to cud. Czułam się strasznie podle, ale nie wyobrażałam sobie z jakiegoś powodu opuszczenia tego rajdu. Może dlatego, że tereny po których miały prowadzić jego trasy zawsze łączyły się dla mnie z wielkim sentymentem. Byłam w tych pięknych okolicach na pierwszym swoim obozie harcerskim w 1964 roku. Jako dwunastolatka mieszkałam pierwszy raz pod namiotem na samodzielnie zbudowanej drewnianej pryczy. Pierwszy raz miałam też stanąć nocą na warcie. Rankiem szefowie obozu znaleźli cały mój zastęp śpiący smacznie pod masztem na środku placu apelowego. Był to widomy dowód, na to, że tak strasznie się wówczas bałyśmy ciemnej nocy i pilnowania samodzielnie obozu, że postanowiłyśmy zrobić to wspólnie, wszystkie na raz, a nie parami, jak było ustalone. Dyżur miał trwać dla każdej pary dwie godziny, po czym miałyśmy zbudzić następne wartowniczki a same położyć się spać. Jednak byłyśmy na tyle małe i nie doświadczone, że się strasznie bałyśmy stać same w ciemnym lesie na warcie i postanowiłyśmy, że cały zastęp dziewczynek tę wartę będzie sprawował. Wyniosłyśmy jeden siennik i koce pod maszt i pilnowałyśmy dzielnie obozu, do czasu gdy nas wszystkie nie zmorzył sen i pilnować przestałyśmy. I w taki właśnie sposób wspólnie udało nam się na warcie w nocy zasnąć i przespać bezpiecznie swój pierwszy nocny dyżur. Przełożeni byli bezsilni i chyba nawet nagany za to nie dostałyśmy. Do dziś jestem przekonana, że małe dziewczynki nie powinny stać nocą na warcie w ciemnym lesie nawet gdy mają już aż po 12 lat każda.
Ale to zupełnie inna bajka i inne wspomnienia, choć sentymentalnie mocno ze sobą powiązane. Wracając zatem do studenckich czasów - wiem, że wyjazd z tak wysoką temperaturą to dość głupi pomysł. Ale gdy jest się młodym człowiekiem rozum zazwyczaj przychodzi po a nie przed momentem gdy jest potrzebny. Dzisiaj nie pamiętam w ogóle trasy, którą przybyłam na własnych nogach na miejsce ześrodkowania. Doskonale za to przypominam sobie jak koledzy, którzy wówczas niewiarygodnie mi imponowali, bo wspinali się z linami po skałkach i jeździli w Tatry, dla mnie nadal tajemnicze i piękne – Mundek Kuna ówczesny prezes klubu, Andrzej Sikora, Basia Rudzińska oraz kilka innych osób zbudowały olbrzymi stos ogniska. Płomień palącego się ognia buchał wprost w niebo na kilka metrów w górę. Noc była piękna, nad głowami rozgwieżdżone niebo. Dźwięk kilku gitar i wspólnie śpiewane piosenki niosły się hen daleko po otwartej przestrzeni otaczających nas dookoła pól. Siedziałam jak urzeczona gapiąc się w płomień i żar ognia. Do dzisiaj palące się ognisko jest dla mnie czymś szczególnie fascynującym i magicznym. Śpiewałam z przyjaciółmi do samego świtu, z początku bardzo chrypiąc, a potem coraz bardziej normalnie. Przez calusieńką noc nawet na moment nie zmrużyłam oka. Rano wstałam od dopalającego się żaru ogniska bez śladu jakiejkolwiek choroby. Wysoka temperatura znikła jak za sprawą czarodziejskiej różdżki i do domu wieczorem w niedzielę wróciłam całkowicie zdrowa i szczęśliwa. Pamiętam do dzisiaj to cudowne uzdrowienie – ciepło, gorąco nawet płynące od ognia rozgrzewające mnie nie tylko z wierzchu, ale przenikające w głąb całego ciała. Blisko obecne grono kolegów i koleżanek uważanych przeze mnie za przyjaciół. Bardzo silne poczucie wspólnoty i bezpieczeństwa, olbrzymia radość i szczęście ogrzewające serce od środka i ten niezapomniany śpiew dziesiątków gardeł, to doskonałe lekarstwo przyjmowane od zmroku aż po świt tak wówczas cudownie mnie uzdrowiło, że do dzisiaj pamiętam tamtą magiczną noc.

Rajd wiosenny w 1977 roku

W 1977 roku byłam kierowniczką rajdu wiosennego. Prowadził on różnymi ścieżkami Pojezierza Gostynińskiego ze wspólnym dla wszystkich noclegiem w szkole w miejscowości Białe. To był ostatni rok moich studiów i tak już sporo przedłużonych, ze względu na planowany od dłuższego czasu przeze mnie udział w wyprawie do Indii. Rajd wiosenny w 1977 roku był także ostatnim rajdem, na który pojechałam razem ze „swoim chłopakiem”. Wędrowałam z nim turystycznymi szlakami przez całe studia, choć nigdy nie spędziliśmy razem żadnych wakacji. "Mój chłopak” był podczas tego rajdu cały czas spięty, smutny, a nawet nie wiedzieć czemu momentami wściekły, choć starał się tego po sobie nie okazywać. W miarę swoich możliwości ja z kolei starałam się nie zwracać zbytnio uwagi na jego nastrój, skoro nie chciał powiedzieć mi o co chodzi. Odpowiadałam za organizację rajdu i musiałam utrzymywać cały czas "fason". Wkrótce po zakończeniu imprezy wszystko się wyjaśniło. Przedstawił mi nowo poznaną koleżankę, a niedługo po tym spotkaniu usłyszałam od niego, że jeśli pojadę na wyprawę do Indii, to on ożeni się z tamtą dziewczyną. To ultimatum odebrałam trochę jak szantaż emocjonalny i byłam bardzo wkurzona. Przyznam jednak, że przez chwilę się nawet zawahałam z decyzją. Wiedziałam jednak od długiego już czasu, że jego rodzina z jakiegoś niewiadomego dla mnie powodu nie akceptowała mojej osoby i była przeciwna naszej znajomości. Wiedziałam zatem, że nasza wspólna przyszłość i tak zawsze w pewnym sensie wisiała na cieniutkim włosku. Chcę powiedzieć, że właśnie wówczas, gdy usłyszałam to dziwne "ultimatum" poczułam się bardzo podle. Do Indii oczywiście pojechałam, a "mój chłopak" ożenił się szczęśliwie z tamtą dziewczyną. Mają troje dorosłych już dzieci, a dzisiaj także wnuki. W 25 lat po swoim ślubie "mój były chłopak" stanął nagle przed drzwiami mojego mieszkania dokładnie w chwili gdy zabrakło przy mnie ukochanego mężczyzny, z którym byłam związana przez ponad dwadzieścia lat i kiedy to rozsypałam się w drobny pył psychicznie i nie było co ze mnie zbierać. Przyznam, że do dzisiaj nie wiem skąd znał mój adres domowy, bowiem przez te wszystkie lata nie utrzymywaliśmy kontaktu ze sobą. Ale muszę też uczciwie stwierdzić, że jego obecność wiele mi wówczas pomogła. Mimo upływu lat do wielu swoich znajomych czuje dawną sympatię i ich widok często sprawia mi wielką radość. Tak więc było i tym razem bez jakichkolwiek podtekstów. Po prostu czysta przyjacielska sympatia i niespodziewane wsparcie. Może ta historia jest trochę nazbyt osobista, ale to właśnie ona mi zawsze się przypomina w pierwszej kolejności, gdy myślę o tamtym wiosennym rajdzie po pięknym Pojezierzu Gostynińskim.

Rajd dla pierwszego semestru

Brałam udział w trzech rajdach dla pierwszego dla semestru. Dwa z nich na pewno organizował AKT Maluch, natomiast co do trzeciego mam duże wątpliwości, bowiem nie ma na nim podanej nazwy organizatora. Nie pamiętam szczerze mówiąc, może to był rajd organizowany przez Styki? Najbardziej pamiętam, jten z Maluchowych rajdów, podczas którego sama prowadziłam jedną z tras. Grupa studentów, którą wówczas wędrowała razem ze mną leśnymi ścieżkami była dość liczna, znacznie liczniejsza niż dzisiejsze grupy na studenckich rajdowych trasach. Większość osób wówczas poznanych stało się dla mnie bardzo bliskimi osobami i do dzisiaj gdy je spotykam odczuwam wielką radość. Janusz Pieczerak z tej grupy został później jednym z prezesów klubu w latach 1979 - 1980.

Rajdy Mikołajkowe

.

Rajdy Mikołajkowe – to bardzo sympatyczny, dość klasyczny sposób świętowania dnia powszechnego obdarowywania siebie nawzajem prezentami. Zanim wychodziło się na trasę rajdu, było zwykle losowanie osoby, dla której należało przygotować niespodziankę. Brałam udział na pewno w trzech rajdach mikołajkowych w 1974 r, 1975 r. i w 1976 roku. Ten w 1974 r. odbył się w dniach 7 i 8 grudnia na terenie Puszczy Białej. Pierwszego dnia trasa prowadziła z Leszczydołu do Jaszczułt, a drugiego odwrotnie z Jaszczułt do Leszczydołu. Zapewne szliśmy z powrotem nieco innymi leśnymi ścieżkami niż dnia poprzedniego, ale na OTP można było zaliczyć jedynie 8 pkt. czyli wędrówkę w jedną stronę. Jak widać trasa była bardzo krótka i zapewne mocno luzacka.

Zimowiska sylwestrowe

Co najmniej czterokrotnie witałam nowy rok razem z AKT Maluch. Dwa razy w schronisku PTTK w Komańczy i dwa razy w schronisku PTTK na Magurze Małastowskiej. Wówczas nikt jeszcze nie wiedział o istnieniu chatki w Ropiance. Zaprzyjaźnieni zaś byliśmy z małżeństwem prowadzącym schronisko w Komańczy i potem gdy przenieśli się oni na Magurę Małastowską my przenieśliśmy tam także swoje sylwestrowe spotkania. Schronisko mieliśmy w całości do własnej dyspozycji. Na każdy sylwestrowy wyjazd umawialiśmy się zawsze wieczorem w drugi dzień Świat Bożego Narodzenia na dworcu kolejowym w Warszawie. Ktoś kupował dla wszystkich bilety na ten sam pociąg. Mnie na dworzec zawsze odprowadzali rodzice i nie był to dla mnie jakikolwiek „obciach”, ale bardzo miły i ciepły rytuał zamykający wspólne z rodziną świętowanie Świat Bożego Narodzenia. Czas na zimowisku spędzaliśmy bardzo aktywnie wędrując po okolicy, ale też odpoczywaliśmy lub pełniliśmy dyżury w kuchni pomagając w przygotowaniu posiłków. Wieczór sylwestrowy w całości należał do nas i zależał od naszej organizacji. Najważniejszym dla mnie zimowiskiem było ostatnie na Magurze Małastowskiej zaczynające się w 1978 roku a kończące się w 1979 roku. Zaprosiłam na nie swoją szkolną koleżankę Marysię Baczyńską, która podobnie jak ja niedawno skończyła studia i tak samo jak ja była w tym tamtym czasie z jakiegoś powodu sama. Z radością przyjęła moje zaproszenie i razem, ale później niż cała grupa jechałyśmy pociągiem do Rzeszowa. Potem autobusem PKS i następnie same szłyśmy pieszo na Magurę Małastowską. Na spotkanie nam wybiegł ze schroniska Paweł Malkiewicz z rozstawionymi w geście powitania ramionami. Serdecznie się witając wpadliśmy sobie w ramiona i razem z impetem zaryliśmy głowami w najbliższej śniegowej zaspie turlając się w śniegu z radości. Mnie przy okazji udało się na chwilę zgubić z nosa okulary, ale szybko je znalazłam i na szczęście były całe. Na tym ostatnim swoim zimowisku z AKT Maluch poznałam Jurka Pochodyłę, brata Krysi, koleżanki z wydziału, która zaprosiła go na zimowisko, podobnie jak ja Marysię. Jurek był ode mnie młodszy o 7 lat. Właśnie zaczął studiować medycynę. Bardzo przypadliśmy sobie do gustu i razem spędzaliśmy z przyjemnością wolny czas. Jeszcze długo po zakończeniu zimowiska wymienialiśmy między sobą korespondencję, bowiem mieszkaliśmy w różnych miastach. Obiecywaliśmy sobie okazjonalne spotkanie, do którego nigdy potem nie doszło. Jurek skończył medycynę, ożenił się, urodził mu się syn. Kiedyś jadąc samochodem do szpitala, w którym pracował jako ceniony już lekarz, zginął na miejscu w wypadku samochodowym. W bieżącym roku (2014) mija właśnie ćwierć wieku od tamtego tragicznego wydarzenia. Postać Jurka nadal serdecznie wspominam, żałując, że nigdy więcej go nie spotkałam i że u progu medycznej kariery i młodzieńczego życia los mu to życie odebrał.

Obóz narciarski

Raz byłam na wydziałowym obozie narciarskim w Szczyrku w lutym 1975 roku podczas przerwy międzysemestralnej. Organizatorem był AKT Maluch i uczestniczyli w wyjeździe głównie członkowie klubu. Nie lubię nart i chociaż kilkakrotnie próbowałam się do nich przekonać i uczyłam się jeździć, to jednak naprawdę nie przypadły mi one do gustu. Potrafiłam czasem zjechać bez wywrotki z niezbyt wysokiej góry, ale od dziesiątków lat tego nie próbowałam zrobić ponownie i chyba nigdy więcej tego nie zrobię. Na szczęście podczas obozu wędrowaliśmy także sporo po okolicy, więc bardzo aktywnie spędzałam czas i zdrowo wypoczęłam przed powrotem na uczelnię. W książeczce wycieczek pieszych mam odnotowane pięć dni wycieczkowych, a zatem prawie cały okres trwania zimowiska.

Spływ kajakowy

Podczas wakacji w 1976 roku wzięłam udział w letnim klubowym spływie kajakowym. Jak wcześniej wspomniałam, "mój chłopak" nigdy nie spędzał ze mną wakacji, więc i tym razem musiałam sobie radzić jak zwykle sama. W obozach wędrownych, jeździeckich czy żeglarskich nie było z tym większego problemu, ale już na spływie kajakowym był. Dzisiaj nie pamiętam z kim dzieliłam wówczas kajak, ale mam wrażenie, że obóz bardzo się udał i wróciłam z niego niezmiernie zadowolona i wypoczęta. Pogoda był wyśmienita. Słońce świeciło całymi dniami, a także noce były ciepłe i bezdeszczowe. Wróciliśmy ze spływu bardzo opaleni, ponieważ prawie cały czas spędzaliśmy w kostiumach kąpielowych na wodzie i na świeżym powietrzu przepływając kajakiem z miejsca na miejsce i mieszkając na postojach w namiotach.

Złaz

Złaz to coroczna impreza o charakterze walnego zebrania klubu. Na niej następuje podsumowanie sezonu turystycznego, wybór nowych władz w tym Rady klubu oraz prezesa. Często też rozdawane są niebieskie plakietki nowym klubowiczom i przyznawane tytuły honorowych członków klubu oraz uroczyście wręczane im brązowe plakietki klubowe. Tytuł członka honorowego przysługuje osobom wyróżniającym się w pracy na rzecz klubu. Wzięłam udział w kilku złazach między innymi w latach 1976, 1977, 1978. Ten z 1977 roku był dla mnie ostatnim w studenckim życiu i najważniejszym, bowiem wieńczył moją klubową działalność. Prowadził go Grzegorz Gregorczyk ówczesny prezes AKT Maluch, którego postać została na zawsze uwieczniona na klubowej plakietce z tej imprezy. A ja zostałam podczas wieczornego ogniska wyróżniona brązową plakietką honorowego członka klubu oraz książkową nagrodą, która do dziś dumnie stoi w mojej domowej bibliotece.

Do końca świata i jeden dzień dłużej czyli kolejne urodziny AKT Maluch

Nic dziwnego, że z tak bogatym bagażem wspomnień podobnych do tych jakie ja posiadam a przede wszystkim z zasobem ciepłych uczuć w sercu z radością większość z nas fetuje kolejne urodziny klubu. Takie bardziej znaczące odbywają się w AKT Maluch co 5 lat. Dawniej członkowie honorowi dostawali zaproszenia listownie przysyłane do domów. Od pewnego czasu ten miły zwyczaj gdzieś się zawieruszył wraz z postępem technologii ale i droga mailową zaproszenia nie docierają do byłych członków klubu, a szkoda, bo wiele osób w moim wieku często próżniaczo marnuje czas, podczas gdy przynajmniej co pewien czas mogła by spotkać starych znajomych i przyjaciół z turystycznych tras.

Dlatego myślę, że warto się pokusić o stary dobry zwyczaj pisemnego zapraszania przynajmniej członków honorowych klubu na kolejne jubileusze. Ja uroczyście fetowałam z klubem jego 10, 12, 15, 20, 30 i 45 urodziny oraz tegoroczne 50 czyli bardzo huczne. Rajd jubileuszowy odbył się w dniach 31 maja – 1 czerwca 2014 roku na terenach dawnej Puszczy Osieckiej z ześrodkowaniem w stanicy harcerskiej w Polewiczu nad rzeką Wilgą nieopodal miejscowości Wilga na Mazowszu.
Na jubileusz pięćdziesięciolecia przybyło ponad dwustu członków klubu począwszy od tych pierwszych z lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku jak i tych współczesnych będących nadal studentami. Jak wielokrotnie wcześniej bywało w takiej imprezie biorą udział często wielopokoleniowe klubowe rodziny przybywające wraz ze wszystkimi członkami rodzin, dziećmi wnukami więc pośród kręcących się po terenie na którym zorganizowano imprezę są zarówno siedemdziesięciolatkowie plus, jak i dzieci uczące się dopiero chodzić.

I na tym właśnie polega cały urok klubowego życia.
Muszę powiedzieć, że naprawdę z wielkim sentymentem wracam wspomnieniami do tamtych, studenckich, pięknych czasów i grona przyjaciół, z których nie wszystkich już dzisiaj jestem w stanie nawet poznać, ale kocham nadal całym swoim sercem i ze wzruszeniem ochraniam w swojej pamięci.

Ognisko

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Nie tylko o niedźwiedziach, które mieszkały w minizoo w Lesznie

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto