Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Szafszawan, brama do marokańskiego zagłębia haszyszowego

Michał Wójtowicz
Michał Wójtowicz
Autor w okularach przeciwsłonecznych po, których Marokańczyk rozpoznał w nim Polaka. W tle medyna.
Autor w okularach przeciwsłonecznych po, których Marokańczyk rozpoznał w nim Polaka. W tle medyna. Michał Wójtowicz
Szafszawan to brama do Gór Rif. Z tego biednego i buntowniczego regionu pochodzi połowa światowej produkcji haszyszu.

Wysiadam na ostatnim przystanku autobusu linii Fez - Szafszawan. Na dworcu spotykam szczupłego, wysokiego Anglosasa w moim wieku. James z Australii przyjechał tym samym autobusem co ja i przez chwilę wymienia się ze mną uwagami na temat hoteli w Szafszawan. Postanawiamy razem udać się do medyny, czyli starej części miasta i tam poszukać taniego miejsca do spania.

Przed wyjściem z dworca naganiacz proponuje Jamesowi, że pokaże mu drogę do hotelu. James nie mówi nie, co naganiacz uznaje za zgodę. Ma szczęście, bo gdyby podszedł do mnie to odszedłby z niczym. Wiem, że wszystkie hotele znajdują się w medynie, do której prowadzi prosta droga i nie mam zamiaru płacić za przewodnika. Najwyraźniej James uważa inaczej, a ja nie mam zamiaru go od tego odwodzić. Nie chcę sobie robić niepotrzebnie wrogów wśród miejscowych, którzy są bardzo drażliwi w kwestii pieniędzy.

Naganiacz jest uprzejmy i pomocny, ale mimo wszystko czuję do niego niechęć. Po tygodniu w Maroku w każdym miejscowym, który jest dla mnie miły, widzę potencjalnego naciągacza. Oczywiście cwaniaków można spotkać wszędzie, ale tutejsi irytują mnie o wiele bardziej od ich odpowiedników w Chinach, Ukrainie czy Jordanii.

Marokańczycy sami przyznają, że wielu z nich ma nawyk dojenia obcokrajowców. Na podstawie narodowości turysty naciągacze oceniają grubość jego portfela i starają się wydusić z niego jak najwięcej. Na początku są otwarci i starają się jak mogą umilić życie turyście. Gdy przychodzi czas rozstania żądają słonej zapłaty za swoje często wątpliwej jakości usługi. Jeden z nich przysiadł się do mnie w kawiarni i po godzinnej pogawędce zażyczył sobie 100 dirhamów (40 złotych) za możliwość korzystania z jego towarzystwa. Innym razem mój marokański znajomy obraził się na rodziców i chcąc pokazać im, że jest w stanie sam się utrzymać poprosił mnie o sprezentowanie mu 400 dirhamów (160 złotych).

W tutejszych cwaniakach najbardziej irytuje mnie ich duma. W rzeczywistości dwoją się i troją żeby wcisnąć turyście jakąkolwiek, często w ogóle nieprzydatną usługę, która na Zachodzie uznano by co najwyżej za zwykłą przysługę. Nie mówią przy tym z góry, że trzeba im będzie zapłacić. Na końcu są szczerze przekonani, że wykonali solidną robotę, za którą należy im się wynagrodzenie, a jeśli ktoś im odmówi, to obrażają, a nawet grożą pobiciem (ale następnego dnia są mili i służą pomocą).

Mimo tego wszystkiego, co przed chwilą napisałem jestem w stanie w pewnym stopniu zrozumieć tutejszych naciągaczy. Marokańczycy są bardzo inteligentni i mają smykałkę do nauki języków. Jednak w dojonej przez tutejszego króla gospodarce mają małe szanse na satysfakcjonujące spieniężenie swoich talentów. W takiej sytuacji wykorzystywanie bogatych i mało rozgarniętych turystów to często jedyna okazja do zarobienia większych pieniędzy.

Tymczasem dochodzimy do hotelu. Naganiacz żąda od Jamesa opłaty za doprowadzenie nas na miejsce, a ten daje mu 20 dirhamów (8 złotych). Następnie zwraca się do mnie, a ja płacę mu 1 dirhama (40 groszy), czyli tyle na ile wyceniam jego usługę. Naganiacz chce więcej, ale tłumaczę, że to nie ja go zatrudniłem tylko James, a następnie taktycznie wycofuję się do pokoju hotelowego.

Haszyszowe zagłębie

Godzinę później schodzę do portiera i pytam się czy w okolicy można znaleźć sklep z alkoholem. Mężczyzna prycha z oburzeniem, bo przecież trwa ramadan. Dla muzułmanów to miesiąc postu, podczas którego od wschodu do zachodu słońca powstrzymują się od picia i jedzenia, a według nie potwierdzonych nigdzie słów portiera, nie mogą również myśleć o alkoholu. Mężczyzna jest zły na mnie, bo sprowokowałem go do grzechu, ale z drugiej strony widzę po jego minie, że moje pytanie zrodziło w nim jakąś przyjemną myśl. Nagle portier uśmiecha się do mnie i zapominając o poście proponuje, bym kupił od niego haszysz.
Dziękuję za propozycję i udaję się do pokoju. Z dachu hotelu, gdzie znajdują się najtańsze miejsca noclegowe, dolatuje mnie zapach palonego przez turystów haszyszu. Najwyraźniej zdążyli się już zaopatrzyć w portierni. Budzę Jamesa i zabieram go na zwiedzanie miasta. Przed wyjściem jeszcze raz trafiam na portiera, który zapewnia mnie, że ma najlepszy haszysz w Chefchaouene.

Przed hotelem trafiamy na zataczającego się mężczyznę, którego w Polsce wziąłbym za pijaka. Na nasz widok mężczyzna wyciąga foliową siateczkę
wypełnioną kawałeczkami zielonej rośliny i jest ją nam gotów odstąpić za 100 dirhamów (40 złotych). Brak znajomości polskiego rynku haszyszu nie pozwala mi jednak ocenić atrakcyjności jego oferty. W ciągu następnych dziesięciu minut dostajemy jeszcze dwie podobne propozycje.

Tymczasem staram się skupić na zwiedzaniu medyny. W starej dzielnicy wszystkie domy są pomalowane na niebiesko. Poza tym wypełnia ją sieć wąskich uliczek, w których szybko tracę orientację. Na szczęście tutejsza medyna jest malutka, więc po jakimś czasie trafiamy z Jamesem na centralny plac, gdzie udajemy się do pierwszej napotkanej kawiarni.

Oczywiście nie ma alkoholu. Choć jest legalny, to zakazuje go islam, i bardzo ciężko go dostać. Tymczasem nielegalny, ale palony w Maroku od wieków haszysz można nabyć bez większego problemu (swoją drogą przy tak dużej konkurencji część dilerów mogłaby się przerzucić z narkotyków na alkohol). W takiej sytuacji zamawiamy berberską whisky, jak Marokańczycy nazywają herbatę z miętą.

Przysiada się do nas Marokańczyk w sile wieku, który z upiętymi w kucyk długimi włosami wygląda na emerytowanego hipisa. Mężczyzna chwali się, że przed laty poznał w Maroku Jimiego Hendrixa. Rzeczywiście jest to możliwe, bo kilkadziesiąt lat temu wśród artystów, a następnie hipisów zapanowała moda na wypełnione haszyszem Maroko.
W pewnym momencie przerywam jego opowieść i pytam się go o położoną niedaleko stąd Ketamę. Hipis uśmiecha się zdziwiony, że turystę interesuje to owiane złą sławą miasto. Z gór Rif, obok których się znajdujemy, pochodzi blisko połowa światowej produkcji haszyszu, a Ketama jest siedzibą gangów robiących fortuny na tym procederze. Mężczyzna z zachwytem opowiada o bajecznym położeniu tego miasta, które leży pod liczącym prawie 2,5 tysiąca metrów najwyższym szczytem gór Rif. Hipis śmieje się również, że w mieście pali się tyle haszyszu, że wystarczy chwilę pooddychać tamtejszym by odpłynąć. Aby nam to zobrazować wstaje od stołu i chwiejnym krokiem przechodzi kilka metrów.

Nagle zmienia ton głosu i ostrzega nas, byśmy omijali Ketamę z daleka. Przed laty na drodze do tego miasta na turystów czyhali handlarze haszyszem, którzy zmuszali ich do kupna narkotyków po wysokiej cenie. Kawałek dalej, dziwnym trafem stała policja, która zamiast łapać przestępców znajdowała u turystów nielegalny haszysz i wymuszała od nich sute łapówki. Co prawda takie historie to przeszłość, ale droga z Szafszawan do Ketamy nadal nie należy do bezpiecznych. Ponadto do miasta ciągną rzesze narkomanów, wykonujących dla mafiosów różne prace w zamian za narkotyki. Można tam również spotkać uzbrojonych gangsterów, którzy rozbijają się Ferrari i uważają, że cały świat należy do nich.

Na tle Ketamy Szafszawan jest oazą spokoju. Nie widać tu żadnych gangsterów, a jedyni uzbrojeni ludzie to policjanci, bardzo surowi dla Marokańczyków, którzy uprzykrzają życie turystom.

Co ciekawe kilka metrów od stróżów prawa można kupić haszysz, a czasami czuć nawet zapach palonych narkotyków. Turysta może z tego wynieść wrażenie, że policja milcząco akceptuje haszysz i nie będzie mu robić żadnych problemów jeśli zapali sobie jointa. Jest to jednak iluzja, która może mieć bardzo bolesny finał. Policja co prawda przymyka oko na marokańskich dilerów i palaczy, ale jest surowa dla obcokrajowców, a za palenie haszyszu grozi 10 lat więzienia. Ponadto część dilerów to kanciarze, którzy nasyłają policję na swoich klientów i wymuszają od nich łapówki.

W szkole biznesu

Następnego dnia udaję się z Jamesem do ruin meczetu zwanego hiszpańskim. Żeby tam dotrzeć musimy wdrapać się na otaczające miasto wzgórza. Ze szczytu podziwiamy widok na wyróżniającą się niebieskim kolorem medynę.

Przy świątyni zaczepia nas młody Marokańczyk. Na podstawie mojego ubioru rozpoznaje we mnie Polaka (podobno zdradziły mnie okulary przeciwsłoneczne) i od tej pory łamaną polszczyzną powtarza co chwilę ,,bardzo dobrze". Mężczyzna chwali się, że dwa tygodnie temu urodziło mu się dziecko i z satysfakcją przyjmuje nasze gratulacje. Następnie proponuje nam wycieczkę na oddaloną o kilkanaście minut drogi plantację kifu, rośliny z której wyrabia się haszysz. W cenę wliczona jest demonstracja produkcji tego narkotyku.

Podczas wczorajszej rozmowy hipis zdradził mi, że otaczające miasto góry są pełne plantacji kifu. Co prawda pod wpływem nacisków Unii Europejskiej miejscowe władze nieco przykręciły śrubę, przez co handel i uprawa haszyszu w Szafszawan odbywa się w ukryciu (ale w Ketamie wszystko dzieje się otwarcie). Z drugiej strony okolica Gór Rif to biedny region zamieszkały przez Berberów, którzy są skorzy do bitki i nie lubią, gdy ktoś miesza się do ich spraw. W takiej sytuacji policja nie kwapi się do wypełniania swoich obowiązków i branża narkotykowa ma się dobrze.

Ponieważ plantacja kifu nas nie interesuje, więc udajemy się z powrotem do miasta. Po drodze jeden z handlarzy pamiątkami prosi Jamesa o przeczytanie listu przesłanego z Nowej Zelandii. James zgadza się, więc udaję się za nim do sklepu. W środku handlarz przedstawia się jako Abdul, zaprasza nas byśmy usiedli na poduszkach i częstuje berberską whisky. Następnie wręcza Jamesowi list, którego autor pisze, że dywany kupione u Abdula świetnie się trzymają i nic nie straciły ze swojej barwy.
Handlarz kuje żelazo póki gorące i pokazuje nam zeszyt, do którego wpisują się jego klienci. Gdy słyszy, że jestem z Polski przewraca stronę na dedykację od polskiego klienta. Wpis wygląda na autentyczny. Abdul chwali nam się również, że czasami oprowadza zagranicznych turystów po Maroku. Pewnego razu trafił mu się sam Mel Gibson. Nikt z nas w to nie wierzy, ale Abdul zadziwia nas wyjmując zdjęcie, na którym obejmuje się z hollywoodzkim gwiazdorem.

Abdul chce nam pokazać swoje dywany. James jest zainteresowany, więc handlarz rozkłada towar na podłodze. Dywany ozdabiają wymyślne wzory, a Abdul zapewnia, że są wełniane i ręcznie tkane. Handlarz wręcza nam jeden z nich i prosi byśmy spróbowali go podrzeć, zapewniając przy tym, że jeśli nam się uda to dostaniemy drugi za darmo. Próbujemy z całych sił, ale nic z tego.

Następnie Abdul bierze od nas dywan i owija go sobie wokół palca. Drugą ręką wręcza Jamesowi zapalniczkę i prosi, by spróbował go przypalić. James ustawia zapalniczkę na najmniejszy płomień i ostrożnie przysuwa ją do dywanu, w którym spoczywa palec Abdula. Handlarz prosi, by zmienił ogień na maksymalny i nie bał się go przyłożyć bliżej. James zmieszany spełnia prośbę. Mimo to na dywanie nie widać żadnego śladu po ogniu, a na twarzy Abdula spoczywa promienny uśmiech.
Po takiej barwnej prezentacji musimy się uspokoić, więc siadamy na poduszkach i pijemy herbatę. James pyta się o cenę dywanu, który wpadł mu w oko, a Abdul zdradza, że kosztuje 4000 dirhamów (1600 złotych). Dużo, ale dywan wygląda na piękny i solidny, a jakość kosztuje. James mówi, że na tyle go nie stać. Abdul prosi go, by określił na ile może sobie pozwolić. Deklaruje przy tym, że nie obrazi się jeśli miałby to być 1 dirham.

James liczy coś w głowie i po chwili wymienia kwotę 800 dirhamów (320 złotych). Abdul robi minę jakby robił mu wielką łaskę i mówi, że mógłby się nawet na to zgodzić, ale cena jest tak niska, że musi poprosić żonę o zgodę. Wskazuje przy tym na grubą, ubraną w znoszone szaty kobietę, którą początkowo wziąłem za jego sprzątaczkę. James wyjmuje jednak portfel i liczy pieniądze. Ostatecznie zmienia zdanie i oferuje zaledwie 350 dirhamów (140 złotych). W tym momencie wszyscy łącznie z Jamesem jesteśmy pewni, że Abdul nigdy nie sprzeda swojego wspaniałego dywanu za takie nędzne grosze.

Handlarz krzywi się i próbuje podbić cenę. Widzi jednak, że nie dostanie ani dirhama więcej. W takiej sytuacji Abdul przestaje udawać, że zdanie żony ma dla niego jakiekolwiek znaczenie i ku naszemu zdziwieniu zgadza się na cenę Jamesa. Chwilę później James wychodzi ze sklepu z dywanem i przekonaniem, że zrobił świetny interes. Tymczasem ja przypominam sobie wpis polskiego klienta Abdula, który radził mu założenie szkoły biznesu.

Znajdź nas na Google+

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Dziennik Zachodni / Wybory Losowanie kandydatów

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto