Zaczęło się to od Alt-J, którzy jak już pisałam niedawno, zostali pupilami indie-wyroczni NME, a ich płyta uznana została za "zbyt kompletną i doskonałą, by być debiutem" przez Clash. Ponieważ sama nie podążam za gustami tego brytyjskiego pisma, ta łatka kojarzyła mi się przede wszystkim z czymś miłym dla ucha acz sztampowym w gruncie rzeczy.
Tymczasem Alt-J, czyli czterech Brytyjczyków, pokazali że jest jeszcze w indie odrobina nieodkrytego potencjału, który potrafią wydobyć. Ogromnie przypadł mi do gustu ten raczej minimalistyczny koncert, w którym najważniejsze były oszczędne melodie, opierające się głównie na bardzo przemyślanych połączeniach klawiszy, trzech uroczych falsetów, szczypty giitary i perkusji. Właściwie nawet nie były to piosenki, tylko efemeryczne koncepty jakoś zgrabnie spięte w jedną całość. Świetne, bystre, odkrywcze i świeże granie Brytyjczyków wypadło tym lepiej, że chłopaki wciąż są skromnymi, fajnymi osobami i doskonale rozumieją się z publicznością. Czas chyba, by polscy promotorzy sięgnęli po artystów z Cambridge.
Po Django Django też nie spodziewałam się niczego wyjątkowego, tu już zdecydowanie liczyłam na jakiś banalny, nudny indie-rock, tymczasem zaskoczyli mnie wyraźnym zainteresowaniem psychodelią, które w umiejętny sposób zmieszali z taneczną elektroniką i instrumentalną alternatywą. Dość hipnotyczne, oparte na powtórzeniach granie, ale wyraźnie piosenkowe i przyjemne w odbiorze dla każdego zarazem. Powiedziałabym, że Django znaleźli sobie miejsce gdzieś na skrzyżowaniu Tame Impali, z tymi specyficznymi wokalami i całą psychodeliczną, zaćmioną atmosferą przetworzonych dźwięków, a taneczną buńczucznością gitar Franza Ferdinanda.
Kiedy więc na zakończenie mieliśmy już dostać prawdziwą wisienkę na torcie, Primal Scream we własnej osobie, oczekiwania i emocje były już mocno wywindowane. Szkoda więc, że zamiast zachwycającej podróży w czasie, dostaliśmy na poły spreparowany koncert, nie tylko muzycznie, ale i emocjonalnie. Wygląda na to, że Primale przechodzą kryzys wieku średniego, o czym świadczyć może ich nowa piosenka, którą wykonali tego wieczora na żywo - smętna i kompletnie nieoryginalna.
Podobnie było w przypadku większości starych kawałków - połowa dźwięków, które owszem są esencją, ale wolę ich nie mieć, niż mieć zsamplowane (jak damskie chóry i partie saksofonu), w związku z czym traciło się powoli pewność co do tego, co na tym koncercie jest udawane, a co wciąż grają na żywo. Nawet zupełnie niepotrzebne zawołania "I want you to dance motherfuckers" jakoś drażniły i wydawały się podejrzanie udawane.
Zdarzyło im się kilka ciekawych wykonań, przede wszystkim fragmenty "Screamadelici" wciąż prezentują się nieźle, jak chociażby "Riot City Blues", który porwał tłum, albo "Swastica Eyes" z niezapomnianego "XTRMNTR", w tym przypadku jak na złość pozbawione elektronicznej masakry, wciąż jednak z tanecznym ładunkiem. Niemniej echa legendy w tym koncercie brzmiały tylko czasami, podczas energetycznego początku i w czasie szalonej końcówki z najbardziej rock and rollowymi poczynaniami zespołu - w środku jakoś wszystko opadło, zapanowała tymczasowa nuda i impotencja.
Ypisgrock zrobił i tak świetne wrażenie: punkt za kameralność (maksimum kilka tysięcy osób na koncercie Primal Scream to szczytowy moment), punkt za widoki, punkt za dobór zespołów. Minusy za komunikację (acz jest to element walki z wiatrakami na lokalnym szczeblu, gdzie albo ma się auto, albo musi się je wypożyczyć, żeby móc podróżować, bo komunikacji jako takiej brak), za bezlitosne afterparty do 8 rano ostatniego dnia na polu kempingowym (i za aftery każdej nocy do białego rana, które mocno utrudniały regenerację) oraz za jedną toaletę przypadającą na te kilkaset uczestniczek festiwalu. Mimo to - był to rewelacyjny weekend.
echodnia Drugi dzień na planie Ojca Mateusza
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?