Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

And You Will Know Us By The Trail of Dead pokazali klasę

Natalia Skoczylas
Natalia Skoczylas
Kto by pomyślał, że po pięciu latach od ich pierwszego występu doświadczenie na żywo okaże się jeszcze większą przyjemnością? A jednak, nowi Traile zabrzmieli z podwójną, niespotykaną energią.

Traile to jeden z moich ulubionych zespołów. Właściwie zasłużyli sobie na ten tytuł ze względu na fenomenalną, dopracowaną, piękną płytą "Sources, Tags and Codes", która po ponad dziesięciu latach od wydania (kto by pomyślał, czas tak szybko biegnie) robi wciąż duże wrażenie i wydaje się bardzo aktualna, a zarazem bije wiele rockowych dzieł o głowę. Nie sposób też opinii znakomitej odmówić poprzedniczce - "Madonnie", która ukazała się w 1999 roku i obfituje w niezapomniane riffy i przepiękne, co tu dużo gadać, kompozycje. Oni mają wizję. A przynajmniej przez wiele lat ją mieli, potem trochę się pogubili - "So Divided" i "Festival Thyme" zdecydowanie ustępowały jakości wcześniejszym dziełom, to nie był już ten sam ostry, zdecydowany manifest, raczej moment zaskakującego zagubienia. I wreszcie w 2012 roku udało się odwrócić kartę - album "Lost Songs" to powrót do korzeni, podróż do lat 90-tych, do gitarowej siły rażenia nietypowej dla większości alternatywnego miału. To odwołania do harcore, to cała masa dobrych riffów, to wreszcie siła zbuntowanego zespołu z ważnym społecznym i politycznym przekazem. Fani mogą odetchnąć. Traile znów są sobą.

Może ten triumfalny powrót do formy sprawił, że wczorajszego wieczora muzycy mieli dość energii i determinacji, a przy tym pewności siebie, żeby zmieść publiczność falą ciężkiego grania, bezlitośnie, raz za razem. Pamiętam ich całkiem nieźle z występu w Hard Rock Cafe, który był bardzo dobry, który porażał potęgą dwóch zestawów perkusyjnych i dwóch gitar, w które łoili bezlitośnie, dzięki czemu nieszczęsne "So Divided", akurat wydane, zupełnie się broniło w tej ciężkiej jatce. Ale że dzisiaj? Postarzeli się trochę, wydali jeszcze jedną wpadkę, i oto są prężą muskuły jak nastolatki. Stwierdzenie, że wyszli lepiej, skwitowali uroczo: ćwiczyliśmy przez te lata.

No dobrze, ale teraz jak to ująć w słowa? Przede wszystkim podróż w czasie - "Lost Songs" było jak na lekarstwo, w tym potężne "Open Doors" i "Catatonic", o ile mnie pamięć nie zawodzi, także "Up To Infinity" i "Flower Card Games", wszystkie charakteryzujące się podobną charyzmą do utworów z "Sourców", a więc dobry riff, dobra melodia i potencjał do rozszerzenia całości o jakieś brutalne hałasowanie. Z czego skwapliwie korzystali przez te dobre półtorej godziny - nie było kompozycji, która nie rozrosłaby się o hardkorowe modyfikacje i brudne, długie improwizacje. Kompletny szał, niezależnie od osoby siedzącej za perkusją, bębny i blachy waliły jak opętane z tą właściwą dla Traili bezlitosną precyzją i rytmiką, gitary rzęziły, bas czasem był, czasem go nie było (ten nowy basista, jakkolwiek przeuroczy, jest też mocno skoncentrowaną na sobie osobą, więc nie stronił od różnych scenicznych trików, ograniczających nieco obecność basu w rezultacie). Ale to i tak bez znaczenia: technicznych uwag można mnożyć, potwierdza się jednak zasada, że jeśli na scenie aż buzuje od energii i przekazu, to cała reszta przestaje mieć znaczenie. Wszelkie potknięcia wpisywały się w estetykę występu, który przecież jest brudny, pełen potu i poświęcenia, a przez to taki piękny. Co starych wyjadaczy musiało cieszyć, to fakt, że nie zabrakło staroci - właściwie "Sources" na przemian z "Madonną" zdominowały występ. Było "How Near How Far", i to na samym początku, "It Was The That I Saw You", "Another Morning Stoner", "Homeage" i "Days of Being Wild", a z "Madonny" - "Mistakes and Regrets", "Totally Natural", "A Perfect Teenhood" - totalnie wkurzone klasyki. Reasumując, dostaliśmy dawki energii na miesiące. Było genialnie panowie.

Jeszcze krótko - nie wiem, dlaczego Traile wożą ze sobą The Coathangers i Ribozyme, szczerze mówiąc. O ile na youtube to jeszcze brzmiało zachęcająco, to na żywo nie było czego szukać. Amerykanki zagrały najprostszego punka z możliwych, i to kompletnie bez polotu, a Ribozyme, którzy robili sporo nadziei, zabrzmieli, nie przymierzając, jak Audioslave (podsłuchany pod drzwiami komentarz jakiejś zawiedzionej osoby, z którym nie sposób się nie zgodzić). Szczęściarze, mają przynajmniej czas pouczyć się prawdziwego grania od mistrzów w trakcie tej trasy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Wideo
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto