Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Aparaty rentgenowskie – nieszkodliwe czy szkodliwe

Jadwiga Hejdysz
Jadwiga Hejdysz
fot. Paweł Miecznik/Głos Wielkopolski
fot. Paweł Miecznik/Głos Wielkopolski
Usłyszałam w "Kurierze" TVP3 zapowiedź krakowskiego sanepidu, że będzie wkraczać stanowczo, kontrolować ostro i zakazywać natychmiastowo używania niektórych aparatów rentegenowskich.

A mianowicie tych, które są zbyt stare, aby być bezpieczne, a więc narażające pacjenta lub personel na zwiększone dawki promieniowania jonizującego. Będzie oceniana ich wydajność oraz jakość wykonywanych nimi zdjęć. Znakomicie. Wspaniale. Nareszcie.

Z biegiem lat emerytalnych obserwuję z coraz większego dystansu, jak do użytku wchodzą aparaty nowej generacji, których bez specjalnego przeszkolenia
na pewno nie umiałabym obsłużyć. "Wypada" się z zawodu po pięciu latach, a cóż dopiero po piętnastu! Elementarne podręczniki techniki rentgenowskiej: Matuszek, Trzetrzewiński, Trzaskowski i Kopera stanowią pamiątkowy zbiorek na półce.

Jestem
zawodowym dinozaurem. Pracowałam bowiem
w początkach swej kariery zawodowej na aparatach z demobilu armii amerykańskiej, wyposażonych w tabele miliamperosekund, które należało obliczać w pamięci na podstawie pomiaru grubości pacjenta (nogi, ręki, czaszki, brzucha). Wiem, że to brzmi absolutnie niezrozumiale, lecz jeśli ktoś musiał miał niedawno wykonane zdjęcie - może sobie porównać aparaturę: tę obecną
z muzealnym Continentalem lub Philipsem z ręcznie naciąganą kratką przeciwrozproszeniową. Nawet laik zorientuje się, w czym rzecz. Potem były nieco lepsze aparaty, ale nie zdarzyło mi się widzieć pań z sanepidu wchodzących do samej pracowni. Wychodząc z założenia, że strzeżonego pan Bóg strzeże, wolały ograniczać swą działalność kontrolną do pokoju socjalnego, wc i wypicia kawy.

Owszem, kontrole inspektora do spraw promieniowania odbywały się zgodnie z przepisami i zawsze kończyły protokołem dopuszczającym do dalszej eksploatacji bo… innego aparatu nie było. Tak samo zresztą wyglądała kontrola naszego stanu zdrowia. Była obowiązkowa i miała na celu udowodnienie, że praca jest nieszkodliwa. Żeby nie utrudniać sprawy państwowej opiece, kontrolowało się krew między badaniami i na własną rękę brało preparaty krwiotwórcze. Należało też dbać o kasetki z błonami dozymetrycznymi, ponieważ znane ze słyszenia przypadki przekroczenia dawki miały niemiłe reperkusje dla pracownika - na ogół był posądzany o podłożenie kasetki pod ekspozycję.

Nie żal mi przepracowanych w tym trudnym zawodzie lat. Pamiętam wiele ciekawych przypadków, dramatycznych dyżurów, współpracę z lekarzami i atmosferę koleżeństwa w pracowni. Żal mi tylko jednej rzeczy - że za rządu pani Suchockiej odebrano nam lekką ręką uprawnienia do (chyba 10 proc.) dodatku emerytalnego. Uprawnienie to nabywało się mając
15 lat stażu pracy w rentgenie. Wszyscy my, emeryci z tego okresu, mamy wypracowane po 35 lat. Żadne z nas bowiem, po 15 latach spędzonych przy aparacie rentgenowskim nawet nie próbowało się przenosić do innej pracy. I z tego co wiem, aczkolwiek praca nasza oficjalnie "szkodliwa" nie była, wszyscy miewamy
anemię. Ale budżet ZUS zyskał zapewne mocno, oszczędzając na takich, jak ja - kilku tysiącach w skali całego kraju po około 100 zł od głowy. Bo stara gwardia rentgenowska to przecież nie kombatanci. I chyba ich nic nie dobije, skoro jeszcze żyją.

 

 

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Najlepsze atrakcje Krakowa

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto