Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Atletico i Barcelona - sezon przełomu czy anomalia?

Bartosz Zasławski
Bartosz Zasławski
- Ani przez chwilę nie miałem wątpliwości, że tytuł będzie nasz - zapewniał Diego Simeone. Los Conchoneros zdobywając swoją decimę, siłą rzeczy wyświadczyli rywalom przysługę - naświetlili ich słabości. Lato w obu zespołach będzie gorące.

Po zakończeniu sezonu Argentyńczyk mógłby ruszyć w tour po uczelniach słynących z najlepszych wydziałów psychologii, założyć czarną togę i odbierać tytuły doktora honoris-causa. Temat okolicznościowego przemówienia: "Równowaga między stanem umysłu a kondycją ciała". Jego zespół pierwszy tracił bramkę w półfinale Ligi Mistrzów i najważniejszym z dotychczasowych meczów sezonu. Panika, strach, rezygnacja? Nic z tych rzeczy. Konsekwencja i zaangażowanie, 90 minut podzielone na fazy, jakby chciał udowodnić, że sport to dyscyplina ścisła i można zabrać się za nią jak do rozwiązywanie zadań. I jeszcze ta świadomość, że nie ma takich nie do rozwiązania...

Łatwośc stwarzania sytuacji, ekonomika podań - tak, tak, Atletico miało ich więcej w ostatnim meczu sezonu niż Barcelona mimo znacznie skromniejszego posiadania piłki. Nie ilość, a jakość w posługiwaniu się nią stanowi sedno jego tożsamości, która wymaga jedenastu idealnie zsynchronizowanych zawodników. Jeden wyłom i rywal będzie miał jak uderzyć, jeden nieskonfigurowany punkt i siła ognia przygasa. Szczęściem w nieszczęściu były kontuzje Diego Costy i Ardy Turana - ich było akurat kim zastąpić.

Atletico, jak każdy kopciuszek, który dorwał się do królewskich insygniów, ma wszelkie predyspozycje, by stać się ofiarą własnego sukcesu. Costa już widziany jest w koszulce Chelsea, Jose Mourinho szykuje miejsce między słupkami dla Thibault Courtois, menadżer Koke pewnie nie może oderwać się od telefonu. Cena za tytuł w dłuższej perspektywie może okazać się rujnująca.

Przerwać dziesięcioletnią dominację Barcelony i Realu udało się w momencie, gdy te notują kolejne rekordy przychodów i wyznaczają nowe granice na rynku transferowym. Na konta klubu z Vicente Calderon za prawa telewizyjne wpływa trzy razy mniejsza kwota (ok. 40 mln euro), na transfery wydaje tylko środki pochodzące ze sprzedaży zawodników. Jak trudne jest podwyższanie wartości sportowej w takich okolicznościach, przekonały się w tym sezonie Valencia i Malaga, którym nie groziła walka o europejskie puchary.

Słodka zemsta niechcianego w Katalonii Davida Villi (jedyny, który obronił tytuł) wiele mówi o labiryncie, z jakiego nie może się wydostać były już mistrz Hiszpanii. Coraz bardziej pogrążony w komercyjnej otoczce pogubił sens sportowy i zmienił na niekorzyść proporcje w tym układzie. W dodatku stracił dodającą pewności świadomość, że w Hiszpanii know-how należy do niego.

Niejasne układy przy zawieraniu umów z nastoletnimi piłkarzami, dodatkowe paragrafy przy transferze Neymara ukryte przed badającym spojrzeniem urzędu skarbowego, które kosztowały posadę Sandro Rosella - krystaliczny wizerunek coraz bardziej przykrywa mgiełka. Beztroski Brazylijczyk, zmierzający coraz częściej do tej otchłani, które swego czasu wzięła Robinho, czaruje dryblingiem głównie przy liniach bocznych i wydaje się irytująco nastawiony na autopromocję kosztem drużyny. Jeśli najdroższy piłkarz sprowadzony przed sezonem zaczyna decydujące spotkanie na ławce, to znaczy, że albo szwankują założenia polityki transferowej, albo jej realizacja.

Nowy kontrakt dla Leo Messiego to na pierwszy rzut oka oczywista oczywistość. Patrząc głębiej, nic nie jest pewne. Podwyżka (ma zarabiać 20 mln euro rocznie) mimo jaskrawego spadku formy, prawa do wykorzystania wizerunku w rękach jego ojca i ważny głos w kwestii personaliów dają mu pozycję półboga. Trudno przypomnieć sobie końcówkę sezonu, w której czterokrotny laureat Złotej Piłki miał tak niewiele do powiedzenia. Rzuty wolne wykonywane na siłę, już nie to przyspieszenie, bardziej przewidywalny sposób poruszania - Messi niedawno wielki był, dziś tylko bywa. Taki klub nie mógł w tym momencie pozbyć się takiego piłkarza - jak na jeden sezon porażek byłoby za dużo.

Odchodzący Gerardo Martino nie dodał od siebie nic, czego na Camp Nou nie widziano wcześniej. W zasadzie jak rozpoczął, tak skończył - bez błysku, wykorzystując stare klisze. Jasne, chyba żaden inny klub na świecie nie wymaga tak specyficznego podejścia i ostrożności w operowaniu taktyką. U byłego trenera Newell's Old Boys widać było wyraźnie rozróżnienie między ligą a pucharami - tu szansę dostawali Pedro i Alexis Sanchez, którzy ustrzelili ponad 1/3 dorobku całej drużyny, tam akcent znowu wracał na środek pola z Xavim jako przejmującym piłkę od obrony. Nie wypaliła żadna z tych opcji.

W odróżnieniu od każdego innego miejsca, w Barcelonie trener ma się dostosować do kultury piłkarskiej otoczenia, a nie na odwrót. Prezydent Josep Maria Bartomeu zapowiada, że karuzela zmian zacznie kręcić się (ostatnio tak szybko u początków ery Pepa Guardioli) w tym tygodniu. Na prowadzącego Celtę Luisa Enrique (czytaj: czas na kolejnego szkoleniowca z katalońskim rodowodem) podobno czeka już gotowy kontrakt.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Wywiad z prezesem Jagiellonii Białystok Wojciechem Pertkiewiczem

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto