Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Beata Tadla dla W24: Nie przegryzam aorty!

Katarzyna Markiewicz
Katarzyna Markiewicz
Logo cyklu, Michał Tuz
Czy TVN jest zmanipulowany? Ile jest aktorstwa w dziennikarstwie? Jak reaguje na propozycje ślubu przysyłane przez widzów? O czym marzy i kto jest jej największą inspiracją? Dziennikarka TVN i TVN24, Beata Tadla, w wyjątkowej rozmowie dla Wiadomości24.pl.

Spotykamy się w siedzibie TVN-u. Czekam tylko chwilę, wyjmuję z torby dyktafon, notatnik i ciekawość. Kładę na stoliku. Po chwili w drzwiach stoi już moja pierwsza rozmówczyni.

Jest ciepła, serdeczna. Śmieje się, opowiada o tym, co jej się przytrafiło dzisiejszego ranka. - Są takie pytania, których Pani nie lubi? - Nie.. Chyba nie. Nie zastanawiam się nad tym. Każdy ma prawo pytać. Nie ma głupich pytań.

Katarzyna J. Markiewicz: Nie żałuje Pani tego, że nie została aktorką?
Beata Tadla: Nie, nie żałuję. Chociaż gdyby mi ktoś dzisiaj zaproponował jakąś rolę, to w ramach zbierania doświadczeń życiowych, chętnie bym się zgodziła.

A ile jest aktorstwa w dziennikarstwie?
- Oby jak najmniej! Aktorstwa w dziennikarstwie nie powinno być wcale. Wiem, że w tej chwili panuje taka tendencja, że sprzedawanie informacji jest pewnym rodzajem show, ale ja się pod tym nie podpisuję. Infotainment? Kompletnie w to nie gram.
Oczywiście są dwie szkoły: jest taka, która uznaje, ze dziennikarz powinien przekazywać informacje z kamienną twarzą. Nie wolno mu załkać, nie wolno się roześmiać. Ja wyznaję tę drugą. Uważam, że jeśli dziennikarz jest naturalny, to skraca dystans miedzy sobą a widzem. Kiedyś rozśmieszył mnie kolega na wizji, zaczęłam się potwornie śmiać i płakać - bo ja, kiedy się śmieję, to płaczę. Dostałam wtedy tyle e-maili, tyle smsów! Ludzie pisali: "Pani Beato, pokazała Pani, że ma ludzką twarz, że za tym pulpitem nie siedzi cyborg, tylko żywy człowiek"! Okazuje się, że ludzie potrzebują prawdy, nie udawania. Kiedy słyszę, że niektóre dziennikarki tworzą sobie wizerunek medialny, pytam wtedy- kiedy są prawdziwe?

Ten skrócony dystans między dziennikarzem a widzem jest w Pani przypadku zauważalny na co dzień?
- Dostaję bardzo dużo listów od widzów. Jedni chcieliby mnie zaadoptować, inni piszą o tym, że idą na operację albo mają ważny egzamin i chcą, żebym trzymała za nich kciuki. Mnie to nic nie kosztuje, więc odpisuję na te wiadomości, choćby jednym zdaniem, bo wiem, że to może być dla nich ważne. Są i tacy, co się oświadczają! Deklarują miłość i wierność. To jest bardzo miłe, tylko, że ja zawsze mówię: "Boże, jak można kogoś kochać przez ekran?" (śmiech). Życzliwa reakcja widza jest w tym zawodzie zawsze nagrodą, wisienką na torcie po ciężkiej pracy. Uśmiech, list z życzeniami, e-mail, w którym ktoś przyśle wyrazy uznania - to jest ważne. Albo uściśnie rękę czy po prostu uśmiechnie się w centrum handlowym. Bo wtedy wiemy, że jesteśmy dla kogoś. Że po tej drugiej stronie ekranu ktoś siedzi i naprawdę na nas czeka. To jest cudowna świadomość.

Jaki więc powinien być dziennikarz telewizyjny, by stał się widzom do tego stopnia bliski? Istnieje jakaś zasada, przepis na wzbudzanie sympatii?
- Nigdy nie będzie tak, że spodobamy się wszystkim. TVN, pewnie jak każda telewizja, jest po prostu pojemnym workiem. Pracują w niej najróżniejsze typy dziennikarzy. Przychodzimy do telewizji z całym zestawem pewnych cech jako człowiek. I dopiero pracując na wizji, te cechy się ujawniają. Jedni będą lubić dziennikarza, który jest bardziej agresywny, przegryza aortę swojemu rozmówcy, a inni wolą kogoś, kto jest spokojny i łagodny. Wiele zależy od usposobienia i nastroju widza. Niektórzy są konfrontacyjnie nastawieni do świata, myślą: "A niech sobie dowalą, niech się pobiją na tej antenie!", a niektórzy, zmęczeni agresją w życiu codziennym, siadając przed telewizorem, wolą się uspokoić. Ja jestem raczej łagodna.
A co z opiniami dotyczącymi TVN - jest zmanipulowany, tendencyjny?
- Czasem jestem w szoku, kiedy słyszę, co ludzie potrafią wymyślić, interpretując suche wiadomości. Na przykład kilka lat temu gościłam w studiu Janusza Korwin-Mikkego i Roberta Biedronia. Oni się ze sobą ścięli, Korwin-Mikke nazwał Biedronia "homosiem", Biedroń coś mu tam odpowiedział. Ja nic nie zrobiłam. Biedroń po tym programie poszedł poskarżyć się do "Trybuny", że ja nie zareagowałam, kiedy on był obrażany i trzymałam stronę drugiego rozmówcy.

Byłam ostatnio w Opolu na spotkaniu z czytelnikami i tę sytuację wyciągnął mi jeden z nich, pytając: "dlaczego Pani trzymała stronę Biedronia?". Więc ja mówię, że właśnie Biedroń się skarżył! A on na to: "no, to chyba były to dwa inne programy...". I o to chodzi: w zależności od tego, czyją stronę widz trzyma w jakimkolwiek sporze, tak odbierany jest dziennikarz. Kiedy rozmawiam z kimś, kto reprezentuje np. Platformę Obywatelską, siadam naprzeciwko niego, jesteśmy jeden na jeden, to siłą rzeczy muszę używać argumentów jego politycznego rywala. To nie są moje argumenty, tylko cytaty np. ludzi PiS. Więc, kiedy ja mówię o tym, co twierdzi PiS, natychmiast się pojawiają komentarze, że jestem sprzedajną suką PiS-u. Kiedy jest sytuacja odwrotna - jestem kupiona przez Platformę. Odbiór jest subiektywny i już. Ideologia zawsze zostanie dopisana tam, gdzie jej nie ma, tacy jesteśmy. Odbiorca potrafi wysnuć wniosek zupełnie niezgodny z intencją nadawcy, przywykłam do tego.

Wiem, jak wygląda w tej chwili tendencja, że w czasach, w których telewizja jest prywatna, kiedy są różne grupy interesów, są też być może jakieś naciski na dziennikarzy - ja nigdy tego nie odczułam. Nigdy nikt nie przyszedł do mnie i nie powiedział: słuchaj, mówimy tak czy siak, przedstawiamy ten temat w taki sposób. Nigdy.

Kobietom jest w tym zawodzie łatwiej czy trudniej?
- Nie różnicowałabym tego ze względu płeć. Tutaj liczy się to, czy jesteśmy dobrzy w tym, co robimy. Profesjonalizm ma znaczenie. A profesjonalizm nie ma płci.

Pisanie jest dla Pani ucieczką od dziennikarskiego pędu? Pani najnowsza publikacja "Niedziela bez Teleranka" wygląda jak rodzinny album.
- Z szybkiego, powierzchownego newsa można wyrosnąć. Można już mieć tego dość. Można już nie chcieć. Można mieć przesyt. Można przestać lubić politykę, być tym po prostu zmęczonym. I wtedy posiadanie czegoś w zanadrzu daje nam pewne bezpieczeństwo. Dla mnie pisanie jest taką przyjemną ucieczką. Książka i papier są w stanie znieść więcej niż telewizja.

"Niedziela bez Teleranka" ma bardzo dużo zdjęć, ponieważ ja się znów odwołuję do tego, że żyjemy w kulturze obrazka i jeśli czasem pewnych dosłowności nie będzie, to młodszym rocznikom będzie bardzo ciężko wyobrazić sobie, jak tamta codzienność mogła wyglądać. Stąd pomysł na to, aby porównać te rzeczywistości w taki dosłowny i bezpośredni sposób. Jak wyglądały kina, restauracje, stacje benzynowe, sklepy, ulice. Czym rożni się dzisiejszy aparat fotograficzny od tego sprzed trzech dekad. Albo automat do napojów od saturatora, czy maszyna do pisania od laptopa. Być może dzięki temu młodzi sięgną do historii. To jest opowieść o naszej codzienności w PRL-u, ale tez być może przyczynek do rozmowy o tym, dlaczego ta rzeczywistość tak wyglądała.

O czym będą następne publikacje?
- Mam wiele pomysłów, np. wywiad-rzeka z jedną z dawnych pierwszych dam, ale nie z Polski. Chciałabym też napisać książkę o znanym polskim aktorze, którego uwielbiam słuchać. Cały czas z nim negocjuję, więc nie mogę na razie ujawniać szczegółów. Myślę też o albumie dotyczącym okrucieństwa, jakim jest bezmyślne wypisywanie różnych bzdur w internecie.

Dotknęło to Panią osobiście?
- Ja już jestem zaimpregnowana, mnie to już nie rusza. Ale są ludzie bardziej wrażliwi. Funkcjonują pewne szkodliwe schematy, które społecznie sami sobie wytworzyliśmy. Jest np. schemat idealnego ciała kobiety - i do tej idealnej sylwetki (którą i tak koniec końców niektórzy skrytykują) wszystkich dopasowujemy. Niby dlaczego dziewczyna, która ma grube nogi albo w ogóle jest gruba ma nie wyjść w mini? Jeśli się z tym dobrze czuje, jeśli jest szczęśliwa, to niech sobie chodzi! Denerwuje mnie to, że jesteśmy atakowani za rzeczy, na które nie mamy wpływu. Już mogę przewidzieć komentarze pod tym tekstem: mówi tak, bo sama jest brzydka, niezgrabna i gruba. Nie robi to na mnie wrażenia.I stąd pomysł na stworzenie fundacji?
- Tak, ale te plany muszę troszkę odsunąć w przyszłość, bo to nie taka prosta sprawa. Fundacja miałaby tworzyć projekty edukacyjne dotyczące budowania własnej wartości. Chodzi m.in. o to, by młodzi ludzie nie myśleli, że można zrobić karierę jedynie dzięki wyglądowi. Ja przekonuję, że liczy się przede wszystkim ciężka praca. Napisała do mnie kiedyś dziewczyna: "Pani Beato, odkryłam w sobie takie powołanie - chciałabym tak, jak Pani, czytać z promptera". Ludziom się wydaje, że nasza praca jest taka łatwa, że przychodzimy, malują nas i właściwie nic nas więcej nie obchodzi. A to jest potężny stres i ogromna odpowiedzialność. Prompter jest dzisiaj narzędziem takim, jak długopis. Przecież to ja sama wpisuję do promptera moje notatki, to nie jest tak, ze ktoś zrobi to za mnie. Mogę czytać z kartek, ale ładniej jest mówić do widza. Jeśli wysiądzie prompter, muszę wiedzieć, o czym mówię. A jeśli sama to napisałam, to wiem.

Skoro jesteśmy przy fundacji, mającej na celu budowanie własnej wartości i pomoc innym… Jak się czuje człowiek, który, oddając szpik daje komuś szansę na nowe życie?
- Tego nie wiem, bo ostatecznie szpiku nie oddałam. Ale byłam już bardzo, bardzo blisko. To jest tak, że mamy jakieś swoje prywatne długi do spłacenia. Wobec życia, wobec losu. Mam za sobą doświadczenie bardzo ciężkiej choroby. Ludziom, którzy byli już jedną nogą po tamtej stronie, zazwyczaj wydaje się, że muszą ze wszystkim zdążyć, bo ten czas może się dla nich w każdej chwili skończyć. Po prostu. I dlatego zarejestrowałam się w banku szpiku. Miesiąc po rejestracji okazało się, że jest biorca i nawet byłam już przygotowywana do zabiegu, ale udało się znaleźć jeszcze lepszego dawcę, takiego, który dawał większe szanse, że szpik się przyjmie. I tak się stało. Najważniejsze, że to komuś uratowało życie. Czekam na swoją kolej.

Osoby, bez których Beata Tadla nie byłaby w tym miejscu, w którym jest teraz.
- No, właśnie... Nie wspinałam się po niczyich plecach. Dziękuje Jackowi Filipowiczowi, który przyjął mnie do mojej pierwszej pracy w Warszawie, czyli do Radia Eska. Dziękuje Tomkowi Sandakowi za wszelkie wsparcie i przede wszystkim moim rodzicom oraz mojej jedynej życiowej inspiracji- synkowi Jasiowi. Cała reszta to efekt mojej ciężkiej pracy i 20-letniego doświadczenia zawodowego. Oczywiście zdarzają się po drodze ludzie, którzy są bardziej przyjaźnie nastawieni, czasem wyciągną do nas rękę, ale nikt nie wsadził mnie na pozycję, w której znajduje się obecnie.

Jest Pani kobietą sukcesu?
- O, matko! (śmiech) Jeśli sukcesem mogę nazwać to, że mam wspaniałe dziecko, które jest absolutnie wymarzonym dzieckiem dla każdego rodzica, bo jest mądry, empatyczny, ciekawy świata, nigdy się nie nudzi, to tak: osiągnęłam sukces. Wydałam trzy książki. Mam swoją społeczną działalność, którą uwielbiam. Wykładam dla studentów, z którymi kontakt jest dla mnie życiową energią. Wykonuję zawód, który kocham. Robię to, co zawsze chciałam robić i nie miewam takich dni, w których budzę się rano i myślę: "Boże, znowu muszę iść do tej pracy!". Budzę się z uśmiechem. I jeśli życiowy optymizm, jeśli wykonywanie ulubionej profesji i życie wśród życzliwych ludzi można nazwać sukcesem, to tak - jestem kobietą sukcesu. Jestem szczęśliwa.

od 12 lat
Wideo

Wybory samorządowe 2024 - II tura

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto