Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Czternasta edycja Primavery za nami - składam dzień idealny

Natalia Skoczylas
Natalia Skoczylas
Tegoroczna edycja Primavery Sound w Barcelonie była jeszcze większa i jeszcze dłuższa niż poprzednie - to rozgrzewka przed 15. urodzinami, które wypadają za rok. Z koncertów, które widziałam, ułożyłam dzień idealny.

Dzień idealny na Primaverze zaczyna się od Auditori - obowiązkowa jest wizyta w granatowym trójkącie, zrelaksowanie nóg przed całonocnym maratonem w wygodnych siedzeniach i słuchanie stosunkowo kameralnego koncertu w doskonałych warunkach. Takim koncertem w tym roku byłby Sun Ra Arkestra - moje zmysły doznały absolutnego paraliżu, siedziałam wgnieciona w fotel i chłonęłam rzeczy, których nie mogłam pojąć swoim małym umysłem. Cała grupa muzyków w brokatowych strojach zajęła miejsca przy różnych perkusjonaliach, dęciakach i strunowych instrumentach i wyrzuciła wszystkich w jakiś totalny dźwiękowy kosmos. Galaktyczne pochodzenie założyciela tej ekscentrycznej orkiestry jazzowej wydaje się totalnie zrozumiałe w zetknięciu z najbardziej połamanymi, pokręconymi dźwiękami, jakie kiedykolwiek dane było mi słyszeć. Jazz z założenia powinien być gatunkiem przekraczającym konwencje i zasady, poszukującym alternatywnych form, wstrząsającym i zaskakującym - ale niewielu jest muzyków potrafiących tak radykalnie i tak genialnie sprzeciwić się wszelkim porządkom i stworzyć podobnie wielkie, wizjonerskie dzieło. Radykalizm dał się z resztą we znaki publiczności - nie dość, że sala była do połowy pusta już na początku (dość powszechne zjawisko na tegorocznej Primaverze, chyba już tylko najbardziej zdeterminowani chcieli stać w tych godzinnych kolejkach w czasie, kiedy festiwal hula już na całego), to w trakcie koncertu nieustannie trwała ewakuacja - sporo osób nie przetrwało pierwszego utworu. Zostało nas stosunkowo niewiele do końca, ale była to przepiękna reprezentacja, która finał przedstawienia, okraszonego wędrującymi po sali saksofonistami i tamburynami, odsłuchała na stojąco, zebrana tuż przy scenie. Słuchacze migrowali z najdalszych zakątków sali, żeby przeżyć kilka minut bliskiego kontaktu z tym niezwykłym zjawiskiem. Zagrali nam niekończące się, cudowne "Space is the Place", "When You Wish Upon a Star" i "Angels and Demons at Play", do którego lider dodał trochę salt, gwiazd i inszych szamańskich ruchów. Tego misterium nie sposób oddać słowami - to był najbardziej niespodziewany początek dnia tego festiwalu.

Zakładam, że jesteście w stanie pójść za mną na kolejnych osiem koncertów tej nocy. Nie ma czasu na piwo (kto by pił heinekena za pięć euro), nie ma czasu na rozmowy - jest tylko muzyka. Przechodzimy przez bramki, pod neonem Primavera Sound i wkraczamy na teren festiwalu, gdzie tej idealnej nocy czeka was sporo przesterów.

Ale najpierw, zanim przestery - słyszę, że na małej scenie Sony, na której prezentują się młode talenty, cudownie gra dziewczę schowane pod czarną parasolką. Ma przed sobą cały arsenał klawiszy, pokręteł i wajch, dzięki którym powstaje elektroniczno-instrumentalno-samplowy spektakl, przypominający bardzo dokonania Atlas Sound. Zgadza się, wszyscy to już gdzieś słyszeliśmy, ta laska jest wtórna, ale gra z takim wdziękiem, a do tego dodaje naprawdę uroczy, wytrenowany wokal - więc wybaczamy i radujemy się tym krótkim spotkaniem.

http://aries.bandcamp.com/

Zwykle na początku zatrzymuję się przy ATP, sceny niedaleko Ray Bana, na której na przemian z Ray Banem co roku rozgrywały się najważniejsze koncerty (tylko, że dzisiejsza ATP nazywała się inaczej, a stara ATP stała zawsze gdzieś na uboczu, zaglądali do niej najtwardsi miłośnicy ciężkich dronów, specyficznego country, industrialu i metalu. Tym razem wszystko się zmieniło, większość najtrudniejszych brzmień przypadła o dziwo Vice mam wrażenie - to tam zobaczyłam Kvelertak i Jesu, choć i sąsiedni Pitchfork nie zawiódł Deafheaven chociażby. Ale stara dobra ATP z Shellackiem jak co roku to już historia. Teraz grają na niej Cut Copy.

Mimo to około 18, na początek dnia, działy się tu zwykle dość ciekawe i inne rzeczy. Pierwszego wieczora był to chilijski Follakzoid, następnej nocy Loop, który uznaję za mój ulubiony koncert ATP, innym razem Yamantaka, zespół teoretycznie i praktycznie z Kanady, ale dużo bliżej im do japońskiego teatru, czy może nawet horroru. Loop zagrali mojego dnia marzeń na ATP. Byli tacy, jacy chciałabym, żeby wciąż byli Jesus and Mary Chain, i tacy, jacy są My Bloody Valentine - chociaż tu przestery znajdują odrobinę inne zastosowanie, a monotonna, dronowa repetycja ma ten sznyt z lat 80-tych i zarazem wciąż mocno siedzi w post-hardcorowej prostocie. Jednocześnie surowość i konsekwencja tych zaloopowanych kompozycji jest niezwykłą zaletą: nie ma kompromisu, żadnych piosenek, melodii, które ktokolwiek mógłby zanucić pod prysznicem. Jest repetycja, monotonia, psychodelia i kraut. Panowie w siwych włosach znokautowali Wooden Shjips i wspomnianych Follakzoid, którzy choć nie bez wdzięku, aż tak dobrzy nie są.

Na tej samej scenie zagrał także doskonały koncert pewniak tego festiwalu - Jeff Mangum i jego apokaliptyczna orkiestra, czyli Neutral Milk Hotel. Spóźniłam się skandalicznie (Sun Ra był po prostu za dobry), więc przegapiłam "King of Carrot Flowers" wszystkie części, "Two Headed Boy" i inne łakocie - ostrzegam więc na Offie, trzeba być od początku, bo oni nie czekają z hiciorami na ostatnią chwilę. Ale i tak było przednio. Akordeony, gitary akustyczne i elektryczne, mandoliny, dęciaki, owieczki na keyboardach, nie brakowało niczego. Bardzo skondensowany koncert, składający się z najważniejszych utworów - choć brakowało mi "Comely" w tym zestawie - wykonany z mnóstwem uczucia i energii, czyli bez niespodzianek. Bardzo przyjemna folkowa apokalipsa z mnóstwem ciemnych historii.

Queens of The Stone Age są na szczycie już dobrą chwilę - i widać do świetnie w pozie Josha Homme, który od zawsze był 300% facetem, ale wobec tłumu niemalże klęczącego wobec jego majestatu staje się maczo prosto z dzikiego zachodu: popija whisky, gada rzeczy teoretycznie zabawne, w sumie mało istotne, i tak wszyscy słuchają z namaszczeniem, odpala szlugę, pociąga kilka razy i rzuca ją za siebie, jest niezwykle zadowolony, że gra na Primaverze, i takie t

od 7 lat
Wideo

Jak czytać kolory szlaków turystycznych?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto