Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Dawniej cenzura teraz knebel

Redakcja
O dostępie do prasy w PRL i obecnie - z punktu widzenia czytelnika i korespondenta

Jak zapewne wiadomo każdemu, kto był dorosłym człowiekiem przed 1989 r. i sporej liczbie, tych, którzy osiągnęli pełnoletniość później, ale uczyli się historii – w czasach PRL obowiązywała cenzura. Bez parafki urzędnika Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk, podlegającego centrali przy ul. Mysiej w Warszawie, w druku nie mogło ukazać się legalnie żadne słowo. Jeżeli jednak chodzi o prasę, to wychodziło wtedy znacznie więcej dzienników i czasopism, które otwarte były na czytelnika i jego potrzeby. Niemal każda redakcja udostępniała swoje łamy dla czytelników i korespondentów. Mało tego – autorzy korespondencji otrzymywali wynagrodzenie. Może nie były to honoraria porównywalne do tych, jakie dostają gwiazdy dziennikarstwa, ale dla wielu aktywnych i mających coś do powiedzenia osób, stanowiły całkiem pokaźny zastrzyk finansowy.
Co zostało z tego dzisiaj? Niektóre z dawnych tytułów prasowych nadal istnieją na rynku, ale już pod szyldem innych właścicieli. Ci zaś nastawieni są nie tyle na czytelników, co na reklamodawców. Można więc zapomnieć o publikowaniu swoich tekstów, jeśli nie jest się etatowym dziennikarzem czy osobą o bardzo znanym nazwisku, no w ostateczności jakimś celebrytą. Ba, nie chodzi nawet o materiały zewnętrzne. Redakcje bronią się także przed pisaniem i zamieszczaniem recenzji książek, których autorzy mieszkają i funkcjonują na danym terenie, ale nie są na topie.
Żeby nie być gołosłownym, podeprę się przykładem „Dziennika Bałtyckiego”. Niegdyś na jego łamach ukazywały się moje opowiadania i aforyzmy. Jeszcze przed czterema laty red. Dariusz Szreter napisał i opublikował recenzję mojej książki „Spowiedź bezrobotnego”. Jednak dwa lata później nie chciał już podjąć się zrecenzowania mojej następnej książki. Jako przyczynę odmowy podawał brak czasu. Ok., to zrozumiałe – jako szef Rejsów ma mnóstwo roboty. Dlaczego jednak nie ukazała się recenzja pani Mizery-Nowickiej, której red Szreter zlecił to zadanie? Z tego co wiem, napisała ją.
Jedźmy dalej. Na początku lipca tego roku wysłałem egzemplarze kolejnej powieści „Moja żmija” do kilku redakcji. Przeczekałem okres wakacyjny, bo wiadomo – urlopy i td. I co się okazało? Pojawiły się recenzje na portalach internetowych, ale nie w prasie drukowanej i kolportowanej na Wybrzeżu. Przypomniałem się więc niedawno działom kultury „Dziennika Bałtyckiego i „Gazety Wyborczej”. Z tej ostatniej nikt nie raczył mi nawet odpisać, natomiast redaktor Jarosław Zalesiński z działu kultury„Dz.B” napisał bez owijania w bawełnę, że nie uda się wygospodarować miejsca na omówienie mojej książki.
Nie pomylę się chyba zanadto, gdy stwierdzę, że o ile w czasach PRL cenzura prewencyjna działała ze względów ideologicznych, o tyle teraz w wydawnictwach prasowych funkcjonuje knebel ekonomiczny. Zasada jest prosta: jeżeli z czegoś nie da się wycisnąć kasy, to nie warto o tym mówić. Każdy kij ma jednak dwa końce. Brak otwarcia na zwykłych czytelników to prosta droga do ich utraty. Jeszcze nie tak dawno wychodziły w Gdańsku, oprócz „Dziennika Bałtyckiego,” „Głos Wybrzeża i „Wieczór Wybrzeża”. Pozostała po nich tylko pamięć coraz mniej licznego grona czytelników…

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto