MKTG NaM - pasek na kartach artykułów

Dorota Suwalska: Bajki powinny cieszyć i uczyć

michalmazik
michalmazik
Fot.: Nasza Księgarnia
Wspomnienia związane z dzieciństwem i ulubionymi bajkami należą do najprzyjemniejszych. Książki dla dzieci edukują i cieszą. Jaka powinna być bajka, które książki są wartościowe, a których należy unikać? Na te i inne pytania odpowiada Dorota Suwalska, autorka kilku książek, m. in.: "Znowu kręcisz, Zuźka!", "Zuźka w necie i realu", "Bruno (i siostry)".

Jak rozpoczęła się Pani przygoda z pisaniem?
Już w podstawówce pisałam pierwsze rymowanki i powieści - a właściwie tylko ich początki, bo żadnej z tych książek nigdy nie skończyłam. To dość charakterystyczne dla tego wieku - moi podopieczni z Klubu Literackiego też zazwyczaj nie kończą swoich książek, choć zdarzają się wyjątki. Dodam, że nie tylko pisałam, lecz również ilustrowałam. Sztuki plastyczne to moja druga życiowa pasja, która rozwijała się równolegle (ukończyłam Wydział Malarstwa warszawskiej ASP). Toteż w dzieciństwie tworzyłam całkiem „profesjonalne” początki książek – ze stroną tytułową i ilustracjami.

Poza tym uwielbiałam czytać. Lubiłam też „opowiadać” otaczająca mnie rzeczywistość. Pamiętam „siedzącego w mojej głowie” narratora, który opisywał na bieżącą wszystko, co się wokół mnie działo np. „Dorota zobaczyła bardzo fajnego psa. 'Chyba jest bezdomny'- pomyślała...” Skłamałabym twierdząc, że ów narrator nieustannie nadawał w mojej głowie, to byłoby, prawdę mówiąc, dość męczące. Dochodził do głosu w chwilach, w których byłam nastrojona refleksyjno-obserwacyjnie. To było trochę tak jakbym w myślach pisała o sobie książkę. W pewnym momencie przeszłam od myśli do czynów i tak od 14 roku życia, przez wiele lat pisałam dzienniki – tyle tylko, że tym razem trenowałam narrację pierwszoosobową, która, nawiasem mówiąc, jest obecna w wielu moich książkach. W tym czasie zaczęły powstawać również pierwsze młodzieńcze wiersze.

„Znowu kręcisz, Zuźka!” to opowieść o rezolutnej dziewczynce rozwiązującej problemy w czasem zaskakujący sposób. Zuźka opowiada o swoich sprawach, marzeniach. To książka dla młodzieży, jednak sięgają po nią również dorośli. Dlaczego?
Bardzo się cieszę, że „Zuźkę” czytają także dorośli, ponieważ uważam, że dobra książka dla dzieci spodoba się również dorosłemu czytelnikowi. Dużo czytałam swojemu synowi i zawsze starałam się tak dobierać lektury, żebyśmy oboje mieli z tego czytania frajdę. Metoda świetnie się sprawdzała. Razem pękaliśmy ze śmiechu i nierzadko w tej samej chwili
ocieraliśmy łzy wzruszenia. To wspólne czytanie należy dziś do najfajniejszych wspomnień – zarówno moich, jak i mojego syna. Dlatego chcę pisać książki, które rodzice z przyjemnością będą czytać swoim dzieciom, albo (w przypadku nastolatków) podbiorą z biurka córki, czy syna, by podejrzeć, co tam w nastoletnim świecie słychać i nie będą się nudzić podczas lektury.

Zawsze staram się konstruować swoje powieści wielopłaszczyznowo, tak, by znalazła się w nich zarówno warstwa dostępna dla młodego czytelnika, jak i warstwa, z poziomu której puszczam oko do sięgających po książkę dorosłych. W przypadku serii o Zuźce jest tego sporo: tło obyczajowo – socjologiczne (m. in. prezentacja nieopisanego wcześniej świata, który w ciągu kilku, kilkunastu lat narodził się wokół wielkich miast zamieniając wsie w przedmieścia); absurdy wczesnoszkolnej edukacji, rodzicielskie dylematy... Nie chciałabym jednak, by czytający moje książki dorośli to byli wyłącznie rodzice. Marzy mi się, aby moje powieści otwierały dorosłych na własną dziecięcość i własne dzieciństwo.

W jaki sposób stworzyła Pani postać Zuźki?
Obserwując swojego syna, jego kolegów i, w ogóle, otaczającą mnie rzeczywistość wpadłam na pomysł napisania książki, której nadałam roboczy tytuł „Dziennik chłopca”. Miała to być historia plasująca się nastrojem gdzieś między „Mikołajkami” René Goscinny'ego, a „Dziećmi z Bulerbyn” Astrid Lindgren (obie pozycje znajdowały się na szczycie popularności rodzinnego rankingu książek do wspólnego czytania). Dziwnym zbiegiem okoliczności w tym samym czasie zadzwoniła do mnie pani Jolanta Sztuczyńska, ówczesna dyrektor wydawnicza Naszej Księgarni z propozycją napisania książki do „mikołajkowej serii”. Tym razem, jednak, z bohaterką, a nie bohaterem. Prawdę mówiąc wolałam pisać o chłopcu. Wydawało mi się to łatwiejsze z uwagi na fakt, że mam syna, więc panie z wydawnictwa postanowiły pozostawić mi decyzję. Ostatecznie postanowiłam podjąć wyzwanie i napisać o dziewczynce. Dziś jestem z tego powodu bardzo zadowolona.

Po pierwsze - pisanie o Zuźce otworzyło mnie na własne wspomnienia z dzieciństwa (np. postać Marty wzorowana jest na mojej przyjaciółce) - dzięki temu pracując nad książką przeżyłam fantastyczną przygodę. Po drugie obserwując reakcje czytelników zdałam sobie sprawę, że udało mi się stworzyć bardzo fajną, silną osobowościowo, a przy tym wiarygodną dziewczęcą postać. A co tu kryć, w literaturze dziecięcej więcej jest nietuzinkowych chłopców niż dziewczynek. Miłe było przekonać się jak wiele osób (zarówno dzieci jak i dorosłych) uważa, że opisałam prawdziwą osobę. Ucieszyła mnie również opinia wybitnej psychoterapeutki, która po przeczytaniu książki stwierdziła, że w stworzyłam w niej nowy i zarazem atrakcyjny typ dziewczęcej bohaterki, bardzo odmienny od lansowanego w mediach – taką trochę anty-barbie.

Za książkę „Bruno(i siostry)” otrzymała Pani wyróżnienie literackie w konkursie na Książkę Roku 2007 Polskiej Sekcji IBBY. Czy spodziewała się tego Pani? Czym przyciąga do siebie postać Bruna?
Nie spodziewałam się nagrody. Książkę pisałam w bardzo pracowitym dla siebie czasie, trochę w biegu. Równolegle pracowałam m. in. nad serialem, który również opowiadał historię Brunona i jego rodziny. Żeby urozmaicić sobie pracę nad książką i nie zwariować pisząc dwa razy to samo, zaczęłam tworzyć rozmaite „szaleństwa” narracyjne i korzystać z wszystkich możliwości warsztatowych, które dostępne są pisarzowi, a niedostępne scenarzyście (weźmy choćby długie monologi wewnętrzne głównego bohatera). Z drugiej strony fakt, że punktem wyjścia był pomysł na serial dobrze zrobił książce. Mając na uwadze potrzeby scenariusza musiałam stworzyć nadzwyczaj wyraziste postacie (to jeszcze ważniejsze w scenariuszu niż powieści), a również bardzo zadbać o dramaturgię, zwroty akcji... Jednocześnie fakt, że byłam wówczas tak bardzo zapracowana nie pozostawił mi czasu na refleksję nad wartością książki. Dopiero jakiś czas później, czytając fragmenty na spotkaniach autorskich zdałam sobie sprawę, jak bardzo dynamicznie, by nie powiedzieć brawurowo jest napisana. Niewątpliwie jedną z jej zalet jest postać głównego bohatera – dwunastoletniego Brunona, młodzieńca pełnego słabości, z którymi wielu z nas mogłoby się utożsamić. Z drugiej jednak strony owe słabości przedstawione są w taki sposób, że w żadnym momencie nie tracimy do Brunona sympatii.

Kolejny tytuł: „Bajkoterapia, czyli dla małych i dużych o tym, jak bajki mogą pomagać” to zbiorowa praca, w której oprócz profesjonalnych pisarzy, bajki napisali Olga Borys, Krzysztof Ibisz i Katarzyna Dowbor. W jaki sposób powstał zbiór?
Z propozycją udziału w projekcie zwróciła się do mnie pani Kasia Piętka z Naszej Księgarni.
Idea tekstów literackich, które pomagają rozwiązywać problemy codziennego życia jest mi bardzo bliska, więc chętnie się zgodziłam wziąć w nim udział. Otrzymałam dość swobodnie potraktowany schemat, według którego tworzy się bajki terapeutyczne i okazało się, że jeden z moich wcześniejszych tekstów – o królewiczu, któremu nikt nigdy niczego nie odmawiał – bardzo do tego schematu pasuje. Po niewielkich przeróbkach trafił do zbioru.

Warto w tym miejscu wspomnieć książkę, która ukazała się między „Brunonem”, a „Bajkoterapią”, czyli „Marionetki Baby Jagi”. Powieść 10 lat czekała na publikację (dekadę wcześniej wydawała się wydawcom zbyt smutna) i prawdopodobnie to właśnie ona sprawiła, że zaproponowano mi udział w „Bajkoterapii”. Jest to bowiem baśń, która w metaforyczny sposób opowiada o problemach współczesnych rodzin. To chyba w niej najpełniej odzwierciedla się idea „warstwowego pisania”. Jest w niej warstwa dostępna dla dzieci, są odniesienia, które odnajdą wyłącznie dorośli i, jak się przekonałam podczas spotkań autorskich, jest również warstwa, która fantastycznie trafia do młodzieży.

Jakie bajki poleciłaby Pani dzieciom? Jakie książki czytała Pani w dzieciństwie?
To chyba temat na oddzielny wywiad. Wymieniałam już uwielbianą przeze mnie Astrid Lindgren i „Mikołajki”. Cudownie wspominam Kubusia Puchatka... Listę mogłabym ciągnąć w nieskończoność. Zwłaszcza, że współcześnie powstaje dużo wspaniałych książek (w tym również baśni i bajek) i wiele z nich wydawanych jest w Polsce. W dzieciństwie czytałam mnóstwo książek popularnonaukowych dotyczących życia zwierząt (np. Jana Żabińskiego). Tak się bowiem składa, że fascynowałam się wówczas zoologią, a nawet wiązałam z nią plany na przyszłość. Nic więc dziwnego, że pociągały mnie również fabularne historie poświęcone zwierzakom: „Lassie wróć”, książki Jacka Londona... Lubiłam też fantastyczne historie, które przytrafiają się zwykłym dzieciom n. p.: „Pięcioro dzieci i coś” Edit Nesbit, „Karolcia” Marii Krüger... Uwielbiałam Niziurskiego.

Jaka powinna być bajka?
Myśląc o bajkach, a raczej baśniach nie mogę nie odwołać się do dzieła Bruno Bettelheima „Cudowne i pożyteczne. O znaczeniach i wartościach baśni”. Według Bettelheima baśń powinna wspierać rozwój dziecka. Bohater napotyka rozmaite przeszkody i pokonując je osiąga wyższy poziom rozwoju. Wychodzi z baśni bogatszy wewnętrznie, przemieniony. A wraz z nim mały Czytelnik. Tak właśnie jest w klasycznych pozycjach wśród których Bettelheima wymienia m. in. „Baśnie” braci Grimm. Z drugiej strony cenię również książki, które nie mają może aż tak ambitnych celów. Po prostu bawią, rozśmieszają, pomagają rozładować emocje.

Jakich bajek nie powinno się czytać dzieciom? Czy wobec licznych ofert wydawnictw prezentujących różnorakie bajki, poziom książek dla dzieci jest wysoki?
Nie czuję się ekspertem w zakresie doradzania, jakie baśnie wybierać. Mogę jednak podzielić się własnym doświadczeniem w tej sprawie. Jak łatwo wywnioskować z wcześniejszych wypowiedzi nigdy nie unikałam czytania synowi książek na tzw. trudne tematy, choć warto tu wspomnieć, że takie historie zawsze powinny być opowiedziane w odpowiedni dla dziecka sposób i dostosowane do wieku. Z pewnością również nie powinny stanowić „głównego menu”. Osobiście nie miałam oporów przed czytaniem „Baśni” braci Grimm, choć w niektórych było sporo okrucieństwa. Pamiętam, że jedną z baśni musiałam powtarzać na okrągło, najwyraźniej, była z jakichś powodów bardzo dla niego ważna.

Dziś syn ma 18 lat i nadaj ją pamięta, a ta pamięć nie jest obciążona żadnym lękiem, choć historia była dość straszna. Kiepskim pomysłem okazało jednak obejrzenie filmowej adaptacji „Jasia i Małgosi” (również Braci Grimm), gdyż zupełnie inaczej odbiera się tekst, niż filmowy obraz. Dla mnie osobiście ważne jest, by książka (zwłaszcza poruszająca trudne tematy) dobrze się kończyła, choć zetknęła się z opinią, że przeczytanie od czasu do czasu historii ze złym zakończeniem (byle nie za często) nie powinno zaszkodzić, wszak w prawdziwym życiu również nie wszystko się udaje.

Odradzam czytanie baśni i książek pozostawiających w dziecku strach lub poczucie winy, na przykład takich, w których bohater, z którym utożsamia się mały Czytelnik jest potępiany lub karany za swoje błędy i słabości, a tak często bywa w tak zwanych historiach z morałem.
Uważam, że podstawowym kluczem doboru lektur jest znajomość własnego dziecka, jego potrzeb, poziomu wrażliwości, zainteresowań, a także troskliwa obserwacja jego reakcji. Wówczas, nawet jeśli się nawet pomylimy i damy dziecku nieodpowiednią dla niego książkę, to i tak nie ma tragedii, bo zawsze pozostaje rozmowa, która pomoże je rozładować. W ogóle marzy mi się, by czytanie dziecku było również pretekstem do rozmowy.
Trudno mi ocenić w sposób ogólny poziom książek dla dzieci, ponieważ jestem w tej komfortowej sytuacji, że mam kontakt raczej z lepszą częścią wydawniczego rynku.
Obecnie wydaje się wiele dobrze napisanych, świetnie zilustrowanych i wartościowych książek. Mam jednak świadomość, że w masie tych, które niekoniecznie warte są polecenia nie zawsze łatwo do nich dotrzeć. Nie pozostaje nic innego jak szukanie informacji, czytanie opisów (a jeszcze lepiej przeczytanie samej książki, zanim podaruje się ją dziecku), zaglądanie na fora internetowe, na których rodzice dzielą się swoimi opiniami o lekturach, odwiedzanie portali poświęconych literaturze dla dzieci.

Czy łatwo pisać dla dzieci? Jak wyglądają spotkania autorskie z najmłodszymi?
Z pewnością pisanie dla dzieci wymaga ogromnej uwagi i odpowiedzialności, odwołania się do wewnętrznego dorosłego, który troszczy się o to, aby książka dobrze dziecku służyła. Z drugiej jednak strony pozwala odnaleźć dziecięcą część własnej osobowości, a więc m. in. zdolność do spontanicznej zabawy, odkrywania wszystkiego na nowo... A to już jest bardzo przyjemne.
Podczas spotkań z Czytelnikami przydaje mi się jedno i drugie. Uwielbiam rozmawiać z dziećmi, nieodmiennie mnie zaskakują. Już same dywagacje na temat jednego z zadawanych przeze mnie pytań: „Do czego podczas spotkania autorskiego może przydać się żelazko?” starczyłaby na materiał do książki. Dzieciaki muszą się nieźle nagłówkować zanim im zdradzę, że za pomocą żelazka można tworzyć ilustracje.

Z racji swego wykształcenia spotkania autorskie często łączę z warsztatami, bądź zabawami plastycznymi. Między innymi prezentuję kalkografię - technikę w której do tworzenia grafik używa się kalki i żelazka. Tą techniką zilustrowałam m.in. „Marionetki Baby Jagi”. Wożę również na spotkania flanelową tablicę, na której młodzi Czytelnicy układają sympatyczne obrazki z łez lub „piszą” ilustracje (chodzi naturalnie o ASCII-art opisany w „Zuźce w necie i w realu). Pokazuję także Czytankę-Przytulankę, pluszową zabawkę, wewnątrz której ukryta jest książka i która potrafi robić rozmaite miny.
Otrzymuje Pani listy od swoich fanów?
Mam w domu spory plik listów od Czytelników. Czasami wzruszają mnie na tyle, że decyduję się cytować je na swojej stronie. Czasem są to listy nie tyle do mnie, co do moich bohaterów, którzy w ten sposób otrzymują nowe życie.

W latach 1990-1995 współpracowała z Pani z TVP realizując filmy plastyczne i felietony autorskie dla dzieci…
Do telewizji trafiłam jeszcze podczas studiów. Po wystawie połączonej ze spotkaniem autorskim, które miało miejsce w Teatrze Ochoty otrzymałam propozycję współpracy ze Studiem Munka i rozpoczęłam pracę nad filmem pt. „Taniec”. Film zrealizowałam za pomocą kalki i żelazka, czyli tą samą techniką, której później użyłam do zilustrowania „Marionetek Baby Jagi”. Był to dość szczególny rodzaj animacji. Realizacja przeciągnęła się na cztery lata – swoisty rekord biorąc pod uwagę, że film trwał 4 minuty (wypada więc minuta na rok) i zakończyła się w Dziale Form Dokumentalnych (Studio Munka już wówczas nie istniało) Mogłabym udzielić oddzielnego wywiadu wyłącznie na temat mojej przygody z „Tańcem”.
Później nakręciłam również abstrakcyjne miniatury filmowe (Redakcja Artystyczna Programu II), czołówkę filmową realizowaną techniką animacji w żelatynie - również mój „wynalazek”(Studio Munka) i tzw. felietony wsadowe do programów dziecięcych (Redakcja Dziecięca Programu I). Zajmowałam się w nich przede wszystkim sztuką, (pokazałam np. czym jest abstrakcja) i swego rodzaju edukacją emocjonalną – przygotowałam m. in. felieton odpowiadający na pytanie: Do czego potrzebna jest złość?

Dziękuję za rozmowę i życzę kolejnych sukcesów.

http://www.suwalska.info – oficjalna strona artystki

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jan Machulski i jego role

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto