Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Dour gitarowo, czyli niszowe gatunki na festiwalu

Natalia Skoczylas
Natalia Skoczylas
Hipsterka przyzwyczajona do gitar wszelkiej maści mogłaby umrzeć z nudów na Dourze - okazało się, że tego typu granie stanowi raczej rzadkie rodzynki w reggae-hiphopowo-elektronicznym cieście. Czasem jednak doprawdy smakowite.

Pierwszy dzień zaczął się dość szybko dobrym gitarowym graniem, co ważniejsze - w wydaniu belgijskiej grupy. BRNS oczekiwałam zdecydowanie, po wielokrotnym wysłuchaniu ich

http://brns.bandcamp.com/

z ubiegłego roku czułam, że to może być fenomenalny materiał na żywo. I tak faktycznie było - czterech kolesi wyszło na scenę i z ogromną werwą zabrali się za festiwalową rozgrzewkę, w której aż roiło się od zapożyczeń, nawiązań, gatunkowych odniesień, ale w przyrządzonej przez nich kompozycji mimo wszystko wydawały się one raczej świeże i ciekawe, niż po prostu powielone zgodnie z obowiązującym trendem. Kondycja perkusisty i głównego wokalisty zarazem, usadzonego bokiem do publiczności z przodu sceny, robiła wrażenie, nie dość, że pięknie krzyczał on teksty, to jeszcze walił w bębny jak oszalały. Chłopak od przeszkadzajek, postury trzynastolatka, wydawał się mieć nieskończoną ilość grzechoczących i brzęczących gadżetów, a jego kolorowe dzwonki latały po całej scenie. Niektóre utwory grali na przykład w części wyłącznie na trzech melodikach podpartych bitem. Generalnie aż iskrzyło. Fajerwerkiem było wyraźnie najbardziej znane publiczności "Mexico", przy którym raz po raz leciało w powietrze morze konfetti, i które chyba jako jedyne tłum potrafił śpiewać. Resztę zgodnie, karnawałowo przetańczono - poza "Wounds" były też nowe piosenki, nie ustępujące jakości EPce, więc oczekiwania wobec debiutu mam spore. Dadzą radę.

BadBadNotGood to jeden z tych zespołów, o których mowa była niedawno w ramach opowiadania o tym, co ciekawie może wypaść na Tauronie Nowej Muzyce. Sprawdziłam ich w namiocie Boom Box pierwszego popołudnia i jeśli utrzymają formę, to słuchacze powinni być zadowoleni. Przygotowane z precyzją godną absolwentów konserwatorium utwory innych artystów (chociażby Flying Lotus) zaprawione jazzowym klimatem rzeczywiście godzą publiczność preferującą statyczne słuchanie ze skupieniem i tą, która przyszła sobie na Dourze potańczyć. Denerwującą manierę ma jednak perkusista, który przejął rolę lidera i co dwie minuty kazał publiczności szaleć jeszcze bardziej. "Ok, show me one more time, ok, show me one more time..." i tak bez końca. Byle się o tym dowiedzieli przed Tauronem i będzie fantastycznie.

Inną gitarową formacją pierwszego dnia była grupa White Denim prosto z legendarnego Austin, Texas. Koncert, a jakże, bardzo dobry - mieszanka gatunków niezwykle płynnie pospinanych przejściami, godzina grania prawie bez przerw, po prostu morze rytmów, dźwięków i melodii, które się składały w ładny komplet. Trochę wydawało mi się ich granie aż za dobre - wiecie, to wrażenie, że ci muzycy urodzili się z gitarami w rękach, i że grają tak niesamowicie dobrze, że aż strach, żonglując z boską swobodą wszystkim, co w obrębie gitarowego grania zostało wymyślone. Brzmienie lo-fi, znajomość bluesa i rock and rolla, sporo surfowego zacięcia, można by tak wymieniać długo. Wreszcie - to skandal żeby tak dobra grupa grała supporty przed Tame Impalą w Stanach.

Tomahawk. Straszna sprawa z tym koncertem. Jak wiadomo, w Polsce zespół ten cieszy się sławą i szacunkiem, bo a. jest dobry, b. jest w nim Mike Patton, którego kochamy wszyscy bez wyjątku. Niestety okazało się, że są takie miejsca i festiwale, na których jest to wszystko publiczności obojętne - dopóki bas nie pierdzi, albo jakiś dreadlockowiec nie buja się na scenie kompletnie zniszczony dopiero wypalonym blantem, to nie ma czego słuchać. Mike przywozi więc kolegów po raz pierwszy od 10 lat do Europy i grają w Dour swój pierwszy europejski występ, i publiczność ma ich na tyle w dupie, że w końcu mówi on po prostu: "We know you came here to listen to some fucking hip hop, but wait a while, few more songs and we will end". No jak to?! Później wyraźnie rozczarowany Patton mówi jeszcze coś o swoim zaawansowanym wieku, że piosenki im się nie zawsze grają, że cieszą się, że są znów w Europie z zespołem, aż wreszcie pyta: kogo wy tu właściwie przyszliście zobaczyć? Pada Johnny Cash. Całkiem żartobliwie.

Koncert był dobry, choć do połowy trochę brakowało mu ikry - wyraźny brak sprzężenia zwrotnego, które zmotywowałyby ich do promieniowania znacznie silniej ze sceny, co przecież potrafią robić fenomenalnie. Później zrobiło się żwawiej, ale niesmak pozostał - że jednak nikt nie będzie wołał o bisy, a ludzie przyszli dlatego, że to może główna scena i należy? Oj głupio mi za tą bandę. I żałuję, że nie widziałam ich raczej we Wrocławiu.

To samo wrażenie, może ciut tylko słabsze, wyniosłam z Yeah Yeah Yeahs, których też bardzo chciałam zobaczyć na żywo. Karen O wyglądała jak zwykle pięknie, zmieniała stroje i gadżety, które pomagały jej budować cały show. To był dobry, przekrojowy występ, na którym nie zabrakło szlagierów, na jakich wzrastały pierwsze indie pokolenia ("Gold Lion" albo szczególnie "Heads Will Roll") i nowych utworów, jak "Mosquito" i zmysłowego "Sacrilege", świetnie podany, wykonany, ot wszystko czego możemy od nich oczekiwać. Po raz kolejny w tym roku mierzę się z przedstawicielami starego dobrego indie, z którego wielu z nas już zrezygnowało, by przekonać się, że przynajmniej niektóre z tych grup przetrwały próbę czasu i ocaliły w pewnym sensie oklepane indie. Da się tego wciąż słuchać. Mimo to znów zabrakło dynamiki ze strony publiczności, która tańczyła bez słuchania i kompletnie niczego nie potrafiła zaśpiewać. Bisów nie było. Dour ma gdzieś gitary.

Podobnie miała się sytuacja z Cannibal Stage, która otwarta została drugiego dnia festiwalu na trzy dni. Rzadko widywało się tam tłumy. Nie było też takiego brudu, a metalowo-gitarowa publiczność była wyselekcjonowana i zdeterminowana na spędzanie czasu w zaciszu tego właśnie namiotu. Co prawda program na każdy dzień był w trochę innej stylistyce, przez co właściwie tylko ten pierwszy, post-rockowy i post-metalowy przede wszystkim, najbardziej mnie interesował, dwukrotnie zajrzałam też tam w sobotę, by spotkać się z Venetian Snares i Hellfishem. Mnóstwo dobrych rzeczy się tam wydarzyło: Maybeshewill zagrali bardzo dojrzały koncert post-rockowy, zaskakująco sięgając też po cięższe rozwiązania i pokazując, że w całym natłoku zespołów z tego gatunku wciąż niektóre bronią się pomysłami i melodiami. A przy okazji są przeuroczy i świetnie komunikują się z publicznością. Ba, już nawet otwierający dzień The Black Heart Rebellion zagrał bardzo dobre - chłopaki z Ghent funkcjonują jako punkowy zespół DYI, broniąc swojej niezależności, co nie przeszkodziło im sprzedawać płyt w Japonii i grywać w bardzo egzotycznych miejscach. Robią to już z resztą od 2006 roku, i te ponad siedem lat czuć w stylu i sposobie grania, czyli jest dojrzale, dobrze, przemyślanie, mocno. Co do punkowości, to jest ona dyskusyjna w ich przypadku - jest to raczej światopogląd, bo estetycznie bliżej im do post-rocków, post-metali i post-hardcore'ów. Czyli najlepsze granie na świecie.

Podobnie było w przypadku Pelicana, kolejnej szalenie ważnej dla mnie formacji, jednej z tych grup w swojej dziedzinie, które dzięki umiejętnościom trafiły na najbardziej właściwe ścieżki i ludzi: szybko trafili do Hydra Head Records, a ich brzmienie od początku porównywano z gigantami, Cult of Luna i Neurosis. Nie ma chyba płyty, która by im nie wyszła. Tak samo jest z graniem na żywo, to po prostu wielkie post-gitarowe talenty, które przygotowują potężne, posępne, doskonałe koncerty. Piękne to było. Jeszcze raz dane nam było unieść się tego wieczora przy akompaniamencie Torche, na których zapraszali i muzycy Pelicana, i których chwalił grający na głównej scenie Danko Jones (co za żenada tak w ogóle, i pomyśleć, że ja ich kiedyś słuchałam - chciałam postać chwilę i przekonać się, czy warto poświęcać dlań chwilę z Danem Deconem, i po kilku minutach wysłuchiwania, jak cudownie jest wymawiać swoje imię, i jak to cudownie jest być Danko Jonesem, postanowiłam się wycofać i zaryzykować, że Dan nie jest scenicznym onanistą). Torche więc byli balsamem na duszę - sludge'owo-metalowe granie pokropione ślicznym, no bo ślicznym faktycznie, wokalem, któremu zespół zawdzięcza najpewniej określenie popowego. Sążniste muzycznie a jednocześnie jakoś dziwnie lekkie i przyjemne jest granie grupy z Miami - wydaje mi się, że to najlepsza na świecie odtrutka na cały pop metalowego świata, i że gdyby młodzież zastąpiła te swoje 30 Seconds to Mars właśnie takimi zespołami, bylibyśmy cywilizacyjnie o krok dalej.

Dla uzupełnienia tej gitarowej dawki wypada jeszcze wspomnieć o perfekcyjnym występie Marka Lanegana drugiego dnia - i jakimś cudem publiczność tutaj wydawała się całkiem zorientowana i zainteresowana. Mark jak to Mark, wyszedł, zaśpiewał, nawet nie zapalił papierosa, potrwało to godzinę, zespół zagrał wszystko przepięknie, i sobie poszedł. Mimo braku silnej relacji z widownią on i tak wypada znakomicie: ma doskonałych muzyków, głos, który łatwo pokochać, i pisze do tego znakomite teksty. I trudno jeszcze czegoś odeń oczekiwać, tym bardziej znając jego wycofanie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto