Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Dyskretny urok PRL-u

Janusz Bartkiewicz
Janusz Bartkiewicz
Żyjemy w wolnym i demokratycznym państwie, w którym obywatele mają konstytucyjnie zagwarantowane prawa do równości, wolności i sprawiedliwości. Czy na pewno obywatele z wolności tej mogą korzystać do woli?

Były minister M. Drzewiecki, przebywając w kolebce światowej wolności i demokracji (?) raczył się poskarżyć polonijnym redaktorom, iż Polska to dziki kraj, który go przeraża. Wypowiedź ta zbulwersowała większość krajowych moralizatorów ze wszystkich stron naszego politycznego bagienka. I tylko niewielu miało odwagę publicznie zauważyć, iż faktycznie ojczyzna nasza, to kraj zaiste dziki, który dzikość swą przykrywa maską politycznej obłudy, cynizmu, moralnego zakłamania i powszechnego udawania, że król nosi zdobne szaty, gdy w rzeczywistości biega golutki, jak kilkuletnie pacholę na sopockiej plaży.

Gdy przed laty L. Wałęsa przez płot stoczni skakał, zapewne czynił to z obawą, by go „komunistyczni” siepacze za nogawki nie uchwycili i z płotu na ziemię nie ściągnęli. Musiał się tego obawiać, albowiem w tamtych dawno minionych czasach, obywatele PRL mieli raczej ograniczone możliwości do wypowiadania tego, co im na sercu naprawdę leżało. Gdy jednak swoje niezadowolenie zapragnęli głośno wyartykułować, natychmiast pojawiali się panowie ze stosownych organów bezpieczeństwa, którzy im te chęci szybko (aczkolwiek nie zawsze skutecznie) z głowy wybijali.

Gdy więc Wałęsa płot owej stoczni pokonał, zrazu zbiegli się tam wszelkiej rasy i proweniencji niezadowoleni obywatele PRL, aby nie o przysłowiowym chlebie debatować, ale o braku wolności i demokratycznych obyczajów, które wtedy zdawały się im czymś nieosiągalnym i czego im brakowało, jak kani dżdżu. I tak, zamiast poprawiać socjalizm, jak to na początku zamierzała tzw. klasa robotnicza, panowie ci, na plecach robotników, wywalczyli nam wolność, równość i sprawiedliwość.

A więc słów parę o wolności.

Dzisiejsza młodzież, a i ludzie urodzeni w połowie lat 80 XX wieku, zapewne nie wiedzą lub nie zdają sobie sprawy, jak wyglądało codzienne życie szarego obywatela PRL, który w żadne polityczne zwady się nie wdawał, zajmując się utrzymaniem siebie lub najbliższej rodziny. A takich były miliony, nie zaznających wprawdzie luksusów zachodniej middle class, ale i też nie żyjących w biedzie czy nędzy. Ale miało być o wolności.

W tamtych dawnych, a okrutnych niby czasach, każdy obywatel, który nie zajmował się nielegalną działalnością polityczną, mógł czuć się naprawdę wolnym i to w sensie dosłownym. Państwo, które ograniczało ze względów ideowych i sojuszniczych polityczną wolność obywateli, pozwalało im jednocześnie korzystać z wszelkiej innej należnej im wolności osobistej. Każdy obywatel mógł np. palić tytoń wszędzie, gdzie miał na to ochotę, chyba że chodziło o miejsca szczególnie chronione przepisami bezpieczeństwa pożarowego lub zdrowotnego.

Ówczesne, totalitarne niby, państwo zdawało się na rozsądek obywateli, wierząc, że nie będą oni palili tytoniu w miejscach, gdzie mogło by być to dla nich i dla otoczenie szczególnie niebezpieczne. Nikt nie udawał, że z powodu ochrony obywatelskiego zdrowia, obowiązkiem państwa jest zakazywanie palenia tytoniu. Zresztą byłoby to idiotyczne (tak jak jest to i dzisiaj) z przyczyn ekonomicznych, albowiem państwowy budżet miał z tej ludzkiej słabości spore przychody, przeznaczane na finansowanie innych zbożnych dzieł (np. darmowa nauka, służba zdrowia, wczasy pracownicze i młodzieżowe, czytelnie itp. itd.). I mimo że palenia władza nie zakazywała, to ludzi w kraju z roku na rok przybywało, co świadczyło, że palenie tytoniu śmiertelnego żniwa nie potęgowało. Mało tego, mimo swobody palenia tytoniu, ludzie byli zdrowsi i sprawniejsi, na co dowodnie wskazują sportowe wyniki z tamtych lat i masowe uprawianie sportu w każdym mieście, osiedlu czy wiosce. I nikt obłudnie nie tłumaczył, że więcej pieniędzy niż wpływa do budżetu, kosztuje leczenie chorób wywołanych tym nałogiem.

Państwo to, z powodu tej samej wiary w mądrość swych obywateli, nie ingerowało zbytnio w stosunki rodzinne i dawało rodzicom wszelkie prawa do decydowania o sposobie wychowywania swoich dzieci, zgodnie z obowiązującym od tysiącleci prawem naturalnym. Ingerencja państwa następowała w sytuacji, gdy rodzice w sposób jednoznaczny złamali obowiązujące prawo i dzieciom ich działa się – z winy rodziców – krzywda moralna i fizyczna. W tych przypadkach władze egzekwowały swoje uprawnienia w zakresie ochrony dzieci i rodziny, ale działania te wymierzone były w osoby winne takiego zachowania. Dzieci trafiały pod opiekę bliższej bądź dalszej rodziny, a nie domów dziecka lub całkiem obcych im ludzi.

Totalitarne państwo nie tworzyło – na bazie pojedynczych przypadków - prawa, które z góry zakładało, że rodzice są po to, aby dzieci krzywdzić i nie uprawniało urzędników, by mogli tymże rodzicom dziecko zabrać, kiedy uznają to za stosowne. Zapewne tamta totalitarna władza miała świadomość, że każda biurokracja ma tendencję do nadmiernego korzystania z przyznanych jej uprawnień, więc ingerencje w sprawy rodzinne pozostawiała wyłącznie sądom.
Władza państwowa nie ograniczała też władzy rodzicielskiej w zakresie stosowania środków wychowawczych i przymusu rodzicielskiego, ufając rodzicom, że wiedzą co czynią i wiedzą, jak swoje dzieci mają wychowywać. I jakoś ówczesne pitawale nie odnotowały fali przemocy w rodzinach, krzywdzenia dzieci czy ich masowego molestowania. A wówczas nawet Rzecznika Praw Dziecka nie było, a rodziny mimo tego w swojej większości żyły w zgodzie i harmonii. Dzieci były bezpieczne i nikt nie chciał sadzać rodziców do kryminału za to, że dzieciarnia do szkół maszerowała samodzielnie i to nie tylko na spokojnych wioskach, ale i w całkiem dużych miastach.

Matki nie bały się kary za to, że swoje kilkuletnie dzieci wysyłały na przydomowe podwórko i tylko z okna, od czasu do czasu, sprawdzały, co się na tym podwórku dzieje. Nikt też nie robił kryminalnych spraw z faktu, iż rodzice posiadający dzieci, pozwolili sobie, od czasu do czasu, na domowe uroczystości czy koleżeńskie imprezy, w czasie których spożywali, w większości przypadków w rozsądnej ilości, alkohol. Bogate domowe życie towarzyskie z czasów PRL nie spowodowało jakiejkolwiek katastrofy wychowawczej i opiekuńczej, czego dowodem była rzesza bojowników o wolność i demokrację, wychowana w ramach obowiązującej wówczas
polityki rodzinnej PRL-u.

I żaden dorosły, czy to mężczyzna, czy kobieta, nie obawiał się dziecka przytulić, posadzić na kolanach, pogłaskać po głowie, czy też nawet dać mu lizaka. Zdarzało się, że matki czy ojcowie tulili gorąco do siebie swoje nagusieńkie pociechy, baraszkujące bez obawy, pod ich okiem, na plażach czy w miejskich parkach. Nikt nie musiał się bać, że mu z tego powodu znienacka na kark spadnie stado zamaskowanych i uzbrojonych po zęby facetów, którzy człowiekowi takiemu mieszkanie do góry nogami wywrócą, a jego samego, skutego kajdankami, na oczach gawiedzi wyprowadzą z mieszkania i publicznie pedofilem ogłoszą.

Zapewne też dzisiejszej młodzieży trudno uwierzyć, że w czasach głębokiego PRL-u ich rówieśnicy, co roku w czasie wakacji udawali się, z kilkunastoma złotymi w kieszeni, na włóczęgę po całej Polsce. Każdy ( kończąc 16 lat ) mógł sobie wyrobić książeczkę autostopu i korzystając z przygodnie zatrzymywanych samochodów, wędrować swobodnie po kraju, mając do dyspozycji tanie bazy turystyczne i specjalne młodzieżowe stacje noclegowe, czy najzwyklejsze biwakowanie pod namiotem lub w wiejskich stodołach, bez żadnego przecież nadzoru rodzicielskiego. A totalitarne państwo zachęcało kierowców do zabierania tychże młodocianych włóczęgów, organizując im przeróżne konkursy z nagrodami. I było wesoło, swobodnie i bezpiecznie, a rodziców nikt nie ścigał za brak nadzoru nad małolatami.

Wędrując po kraju można było zatrzymywać się w każdym dowolnym miejscu (oczywiście poza wojskowymi poligonami i obiektami), rozbić biwak i przy ognisku pośpiewać wspólnie piosenki, a nawet wypić cośkolwiek mocniejszego niż sok malinowy zmieszany z herbatą. Szczególnie chętnie czyniono to na mazurskich i warmińskich jeziorach, które były dostępne dla wszystkich i nie poogradzane przez prywatnych właścicieli, jak to ma miejsce w czasach obecnych, w warunkach demokratycznej wolności. Nikt nikogo nie miał prawa przeganiać czy to z lasu, czy nadbrzeżnych łąk.

W totalitarnym państwie (jak to się dziś mówi o PRL) , młodzież i dorośli, rodacy i obcokrajowcy, mieli prawo do wolnej wędrówki i swobodnego korzystania z walorów turystycznych wszystkich polskich regionów i nikt nie miał prawa im tego zabronić albo ograniczyć. Działo się tak dlatego, że ówcześni Polacy posiadali prawo do korzystania z wszelkich dóbr przyrody, albowiem byli – zgodnie z Konstytucją – ich współwłaścicielami. Wywalczona przez Solidarność demokracja i zmiana systemu polityczno - ekonomicznego, doprowadziła znakomitą większość Polaków do zniewolenia osobistego, z czego jeszcze zbyt wielu z nas w dalszym ciągu nie zdaje sobie sprawy. Mogę tu odwołać się do myśli Ursa Matiego, profesora filozofii politycznej i politologii na uniwersytecie w Zurychu, który w książce „Niedotrzymane obietnice demokracji” twierdzi, że w warunkach współczesnej demokracji, skomasowanie własności w rękach niewielu ogranicza wolność tych, którzy nie mają do tej własności dostępu. Widać to najbardziej w aktualnej polityce prywatyzacji dóbr i usług, co należy traktować, jako ograniczenie swobód demokratycznych, a tym samym stanowi zagrożenie dla wolności.

W naszych polskich warunkach widać to szczególnie wyraźnie, albowiem nasza wolność ograniczana jest na każdym kroku, każdego dnia i w każdej już prawie dziedzinie. Wolność do leczenia i korzystania z dobrodziejstw państwowej służby zdrowia, w latach totalitarnej PRL, była wolnością dla każdego, a jej ograniczanie z miejsca wywoływało buntowniczy szmer ogółu obywateli. Dziś w prywatnych lecznicach leczyć się mogą najbogatsi, a tym biedniejszym pozostają coraz bardziej zubożałe lecznice państwowe, które obecna władza chce jak najszybciej sprywatyzować. Ci, którzy pieniędzy nie mają wcale, pozostają praktycznie poza systemem lecznictwa i tak jak w Stanach Zjednoczonych, nikt o ich zdrowie się nie martwi, a więc wolność do leczenia staje się z roku na rok coraz bardziej ograniczana. Współczesne demokratyczne państwo zabrać chce kobietom – powodów jak najbardziej ideologicznych – prawo do decydowania o tym, czy ciążę będącą owocem gwałtu donosić, czy też poddać ją aborcji. Czy w tej sytuacji można mówić o wolności jakiejkolwiek? Wolność osobista człowieka została brutalnie przez państwo z powodów religijnych ograniczona, na takiej samej zasadzie, jak w PRL władza ograniczała wolność polityczną obywateli.

Wolność do nauki, w III RP, realizowana jest poprzez rosnące, jak grzyby po deszczu, różnego rodzaju, mniej lub bardziej wyższe, prywatne uczelnie. Tylko, że absolwenci tychże prywatnych i państwowych uczelni zaraz po zakończeniu nauki nie mogą się nawet zarejestrować, jako osoby bezrobotne, albowiem przed rejestracją nie pracowały. A prywatnym przedsiębiorcom, na których opiera się współczesna polska gospodarka, nie opłaca się zatrudniać (słabo wykształconych na prywatnych uczelniach) młodych i niedoświadczonych pracowników. Tak więc wolność do nauki została zredukowana brakiem wolności do pracy. Absolwenci tychże prywatnych, a i też państwowych uczelni, mogą tylko pozazdrościć swoim rodzicom i dziadkom, na których po studiach oczekiwały całe tabuny kadrowców, proponujących pracę, zarobki, a i często gęsto mieszkania zakładowe. Polskie państwowe przedsiębiorstwa, każdego roku przyjmowały każdą ilość magistrów, inżynierów, lekarzy czy nauczycieli. Ludziom tym, jeszcze w czasie trwania studiów, oferowano dogodne stypendia, aby tylko po ukończeniu nauki podjęli prace w ich zakładzie.

Jednakże jedną z podstawowych wolności obywatelskich jest wolność do bezpieczeństwa osobistego, którą demokratyczne państwo winno w sposób szczególny swoim obywatelom gwarantować. Niestety i w tej dziedzinie nie ma żadnego porównania z tym, co za czasów państwa totalitarnego, państwo to gwarantowało obywatelom. Walcząca o wolność i demokrację tzw. solidarnościowa opozycja nazwała PRL państwem policyjnym, którego głównym celem było właśnie ograniczanie wolności i swobód obywatelskich. A czy tak naprawdę to wyglądało i działo się? Otóż nie mam żadnych wątpliwości, że nie, bo w tamtych czasach żyłem i przeżyłem to państwo, doświadczając następnie dobrodziejstw wolności wywalczonej przez Lecha Wałęsę (przynajmniej dziś on sam tak twierdzi), co mi się niejednokrotnie czkawką odbija.

Pamiętam dobrze, jaki w tamtych czasach przestępcy i inny tzw. margines społeczny czuł respekt przed organami państwa, a zwłaszcza przed wszelkiego rodzaju jego mundurowymi funkcjonariuszami. A w okresie trwania tzw. totalitarnego państwa, jego porządku ekonomiczno-społecznego i prawnego chroniły tylko dwie formacje o charakterze policyjnym, które miały ustawowe prawo do pozbawiania ( czasowego ) obywatela wolności, czy to przez zatrzymanie go w areszcie, izbie wytrzeźwień, przeszukania lub skucia kajdankami. Mogły też obywatela podsłuchiwać lub stosować w stosunku do niego obserwacje czy prowokacje (w ściśle określonych warunkach prawnych), a także, w przypadku uzasadnionej potrzeby, przyłożyć mu pałką gumową, nazywaną ongiś przedłużeniem konstytucji i na koniec (po spełnieniu szeregu idiotycznych warunków) oddać do obywatela strzał, ale tak, aby mu nie wyrządzić większej szkody fizycznej. Organami tymi była Milicja Obywatelska i Służba Bezpieczeństwa i na tych to organach opierało się całe bezpieczeństwo Państwa, jak i jego obywateli. Poza tymi służbami funkcjonowały i inne umundurowane formacje, które jednak charakteru policyjnego nie posiadały, a ich działanie ograniczało się do ściśle wyznaczonych funkcji ochronnych.

Funkcjonowała również Straż Przemysłowa pilnująca majątku zakładów pracy, Służba Ochrony Kolei czyniąca to samo na terenie działania PKP. Istniała też Ochotnicza Rezerwa Milicji Obywatelskiej wspierająca niektóre działania porządkowe tejże Milicji. Porządku na granicy pilnowała Straż Graniczna, a porządku w lesie i na akwenach wodnych pilnowali leśniczy i gajowi, Wodne Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe i członkowie Związków Wędkarskich. Pewne policyjne uprawnienia, ale tylko w stosunku do żołnierzy i oficerów Ludowego Wojska Polskiego mieli funkcjonariusze Wojskowej Służby Wewnętrznej, w ramach której funkcjonował wywiad i kontrwywiad wojskowy. No i na koniec Straż Więzienna, która w stosunku do osadzonych w zakładach karnych i aresztach śledczych, mogła stosować pewne techniki operacyjne właściwe MO i SB. I to by było na tyle, jak mawiał nieodżałowany profesor mniemanologii stosowanej, Jan Tadeusz Stanisławski.

Po obaleniu totalitarnego ustroju nastał czas wolności i demokratycznych swobód, co do których nikt z rządzących nie ma jakichkolwiek wątpliwości. Jednakowoż, jak się tylko pobieżnie przyjrzeć, to wolność ta wydaje się strasznie problematyczną, albowiem w tym naszym demokratycznym kraju aż zaroiło się od służb wszelakich, które mogą nas podsłuchiwać, obserwować, prowokować, skuć kajdankami i rzucić bez pardonu na ziemię, przylać pałą gumową, wystawić mandat karny, pozbawić wolności, przeszukać mieszkanie, a na końcu strzelić do nas, już bez tak idiotycznych jak za PRL warunków. Bez wdawania się w szczegóły kompetencji, do służb takich należą: Policja, Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Służba Kontrwywiadu Wojskowego, Służba Wywiadu, Centralne Biuro Antykorupcyjne, Policja Skarbowa, Straż Graniczna, Inspekcja Transportu Drogowego, Służba Celna, Służba Ochrony Kolei, Straż Leśna, Straż Wodna, Straż Parkowa, Straż Więzienna, Straż Miejska. Prawie wszystkie wymienione tu formacje zostały wyposażone w policyjne uprawnienia, których wyżej mowa, a aż 7 z nich może nas podsłuchiwać i stosować prowokacje, czy inne działania operacyjne. Ponadto formacje te, w swojej znakomitej większości, co winno być charakterystyczne dla państwa totalitarnego, zostały wyposażone w broń palną, miotacze gazowe, paralizatory, kajdanki, matnie, kolczatki, prowadnice, psy i konie służbowe, et cetera, et cetera. Do tego dochodzi jeszcze stutysięczna armia pracowników prywatnych agencji ochrony, uzbrojonych i wyposażonych nie gorzej niż Policja, a których Państwo pozwala używać do siłowego rozpędzania swoich obywateli (patrz wojna z warszawskimi kupcami), co w okresie PRL mogła czyniąc i to tylko przy współudziale z MO, formacja ORMO, której członkowie nie mieli prawa do noszenia broni.

Wychodzi na to, że państwo demokratyczne zamiast zająć się ochroną obywatela przygotowało się do walki z nim, uważając go chyba za kogoś bardzo niebezpiecznego dla państwowego bytu. I tak się zastanawiam, czy tamto totalitarne państwo, w porównaniu do dzisiejszego, naprawdę było tak totalitarne i czy można je określić mianem państwa policyjnego. Mam, co do tego, wielkie wątpliwości. bo cóż to za wolność obywatelska, kiedy np. w dużych miastach patrolujący je nocą policjanci, bez pardonu rzucają na glebę obywateli, jeżeli ci odważą się stać w grupce większej niż 3–4 osobników. I mimo, że nie są oni (ci obywatele) o nic podejrzani, policjanci każą im leżeć bez ruchu na ziemi, odbierają im dokumenty i np. telefony komórkowe, które natychmiast przeglądają, co do ich zawartości. A wszystko to bez jakiegokolwiek nakazu prokuratorskiego. Tymczasem funkcjonariusze tej okropnej MO, za czasów komuny, rzucali jedynie legendarne już powiedzonko: dowodziki do kontroli proszę, a rozmowa z legitymowanymi przebiegała na stojąco. Młodzi, urodzeni w połowie lat 80-tych XX wieku może w to nie uwierzą, ale tak było.
A cóż to za wolność obywatelska, kiedy nawet mało wyszkolony strażnik miejski może pobić i połamać mu kończyny lub żebra, skuć i pozbawić wolności bez żadnej prawnej podstawy, czego już doświadczył na sobie niejedne obywatel Rzeczypospolitej. Dochodzenia prawdy jest wtedy tak skomplikowane, że w starciu z organami Państwa (policja, prokurator, sąd) taki bezpodstawnie poturbowany i spostponowany obywatel szans żadnych nie ma.

Co to za wolność, kiedy nikt nie może być pewny, czy go jakiś chmyz - dla bieżących potrzeb politycznych lub innych – nie oskarży o cokolwiek, a sąd na wniosek prokuratury, bez żadnych dowodów, wsadzi nawet na kilka lat do kryminału, bez sporządzenia aktu oskarżenia. Takich numerów nawet totalitarne państwo, owa mityczna już komusza PRL, swoim obywatelom nie odważyła się serwować.

Teraz czekam tylko na powołanie nowych służb policyjnych, czyli Policji Nikotynowej i Policji Rodzinnej, bo przecież ktoś musi egzekwować nowe prawa, uchwalane przez walczących ongiś o wolność posłów z dawnej tzw. demokratycznej opozycji czasów PRL. Ktoś tych palaczy musi ścigać i ktoś te biedne dzieci biednym rodzicom odbierać, po wcześniejszej inwigilacji operacyjnej, jak się w mieszkaniu swoim zachowują. Zgroza.

A najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że wiele z tych policyjnych formacji ma uprawnienia, które się nawzajem dublują ( Policja, CBA, ABW, SG, Policja Skarbowa, Straż Celna), co coraz częściej doprowadza do chaosu wywołanego konkurencją i sporami kompetencyjnymi. Zdarza się, że jeden organ ściga - w swoim mniemaniu - przestępcę, który okazuje się być tajnym agentem innej służby. Albo działania jednych niwelują pracę operacyjną drugich, bo służby te z wielu względów są sobie niechętne i informacjami się nie wymieniają. I dlatego, mimo takiej różnorodności policyjnych formacji, przestępczość w kraju kwitnie, co można skwitować tylko jednym, staropolskim przysłowiem, że gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść.

I być może tu tkwi przyczyna, że w odróżnieniu od państwa totalitarnego, w którym milicja broniła społeczeństwo przed przestępcami, w państwie demokratycznym Policja prosi o pomoc obywateli, aby ci w razie potrzeby nie pozwolili przestępcom policjantów bić, a nawet ich zabijać.

od 7 lat
Wideo

Reklamy "na celebrytę" - Pismak przeciwko oszustom

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto