Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Gitary grzmią na Antypodach. Wywiad z Die! Die! Die! dla W24

Natalia Skoczylas
Natalia Skoczylas
Koncert w Warszawie
Koncert w Warszawie
Nowozelandzki zespół Die! Die! Die! zaskarbił sobie nową publiczność po fenomenalnych koncertach w Polsce. Poza "Form", mało kto jednak sięgnął po inne płyty. Mam dla Was słów kilka o wydawnictwach i krótką rozmowę z zespołem.

1 "ST" EP 2005
Skondensowane i brutalne 13 minut i 50 sekund. Nagrali tę krótką płytę w nowozelandzkim Auckland i wydali nakładem Unstable Ape Records. Ta EPka otworzyła im drogę do współpracy z ich - co by nie było - guru, którym jest Steve Albini. Zanim to się stało, musieli wyłożyć kosmiczne ponoć pieniądze i zainwestować w ten kilkunastominutowy pociąg do jeszcze lepszego brzmienia.

Nagranie zaczyna się bezpardonowym kopnięciem "Ashtray, Ashtray", w którym zachwyca brudna i brutalna linia basu oraz coś nieuchwytnie math-rockowego, zanurzonego w garażowym post-punku i post-hardcore. Ten radiowy niemalże hit narasta do przesterowanego hałasu i płynnie miesza się z "Made Up in Red", skondensowanego popisu połamanych brzmień, minutą sześć sekund uderzenia. Najbardziej piosenkowe z tych nagrań włączono później do debiutanckiej płyty, rarytasami pozostały te zaś, które - tak jak "Brat" i "Rat" - są przede wszystkim krzyczącym chaosem/hałasem. Die! Die! Die! z pierwszej EPki długa droga dzieli jeszcze od tego, co słyszeć na "Form".

A później pakują walizki i lecą do Chicago, gdzie w Electrical Studio powstaje pierwszy album.
Trudno ten „Self Titled” nazwać pełnym metrażem, bo trwa niewiele ponad dwadzieścia minut. Wykańczający, mięsisty hardcore. Michael, perkusista, szokuje formą – jest szybki i precyzyjny jak maszyna, ale produkowany przez niego rytm jest nieprzewidywalny i pełen swobody. Andrew bezustannie wykrzykuje swoje cyniczne liryki, skanduje manifesty, jest rozczarowany. To się może podobać – naprawdę wkurzony wokalista, który przy okazji potrafi wykrzesać autentyczną agresję ze swojej gitary.

Ich brzmienie na EPce „Loctus Week” z 2006 roku jest już trochę bardziej melodyjne. Cały proces produkcji tego albumu miał miejsce w nowojorskim Marcata Studios, i ten dziesięciominutowy zapis zbliża ich nieco do Unwound, szczególnie w epickim „Drop Off”, naszpikowanym grzmiącą linią basu i mocno przesterowaną, jazgoczącą gitarą. Wycofany wokal, powtarzający jak mantrę krótkie frazy, przypomina post-hardcorowe dokonania z połowy lat 90. „155” z kolei ma mniej drastyczny charakter, typowy dla alternatywnego rocka.

„Promises, Promises”, wydany w kwiecistej okładce, zaprojektowanej i ręcznie zszytej przez Marka Ruthledge, to album szalony. Dzięki nagromadzeniu repetycji, powtarzalności tematów, a z drugiej strony nieustannym zmianom tempa. Pośród energetycznych wystrzałów pojawiają się piosenkowe, prawie lekkie utwory – „Sidewalks Here We Come” z elektryzującym riffem i pięknie matematyczną, Slintową gitarą, mógłby stać się hymnem zespołu. Wyraźnie wzrósł u nich potencjał pisania coraz lepszych kompozycji , a „Whitehorses” to bodajże najsmutniejsza piosenka w ich dorobku. Zróżnicowana, przemyślana, prawie czterdziestominutowa płyta zamyka się dramatycznym wezwaniem „Blue Skies” i zapowiada, nieśmiało, rewolucję znaną z „Form” właśnie.

A „Form” to taka płyta, którą alternatywna publiczność może pokochać z łatwością. Nagle hardcore został raczej zredukowany do noise’u w wydaniu Sonic Youth, gęstość dźwięków przywodzi na myśl raczej My Bloody Valentine, albo chociaż A Place To Bury Strangers, niż Fugazi. Struktury stały się bardziej wygładzone, częściej słychać drugi wokal basisty Lachlana, a Andrew zdecydowanie częściej faktycznie śpiewa, zamiast krzyczęć i skandujować. W rozmytym „Daze” ukryta została efektowna przestrzeń shoegaze, a moje ulubione – i chyba najbardziej pokorne, nawet jeśli ulepszone wibrującą, post-rockową gitarą, „Paquin” może być symbolem wszystkiego, co w Die! Die! Die! najciekawsze. Grają świadomie, eklektycznie i nie boją się sięgać daleko.

Chciałabym, żebyś na początek opowiedział mi o waszym Dunedin
Michael Prain: Dunedin to w sumie małe miasto, choć jest czwartym co do wielkości w Nowej Zelandii. Dość chłodne i deszczowe, kiedy do niego przyjeżdżasz, przypomina Manchester. Od jakiegoś czasu przeżywa naprawdę kreatywny czas, doszło tu do ogromnej eksplozji muzyków, szczególnie we wczesnych latach 80. Ludzie zaczęli tu przyjeżdżać, żeby robić muzykę, stworzyli świetne środowisko i grali naprawdę ekscytujące rzeczy. To było interesujące, dużo muzyki, małe miasto - oni tworzyli prawdziwe dokumenty dźwiękowe tego, jak wyglądało środowisko, ludzie... A te zyskały światowy rozgłos. Ja byłem nastolatkiem w Dunedin w późnych latach 90., w 1997-1998 roku, wtedy też było mnóstwo muzyki i byłem nią zarażony, rosłem w przekonaniu, że jednak powinienem grać, jeśli mam na to ochotę, w taki sposób, w jaki ją sobie wyobrażam. To miasto kojarzy mi się z wolnością, powstają tu rzeczy, które później pokazujemy ludziom na świecie, oni czują, że jest w tym coś innego, coś dziwnego...(śmiech)
To Chris Knox podobno nacisnął spust w Dunedin i wystrzeliło Dunedin Sound....
Michael Prain: Chris Knox był rzeczywiście jednym z prowodyrów! (śmiech) To taki facet, którego portrety się u nas kupuje. On inwestował w sprzęt, lubił się dobrze nagrywać, wiesz, używał trzech mikrofonów i takie tam. Wtedy nikt w Dunedin nie słyszał jeszcze o DIY, ale wszyscy czuli, że jeśli coś komponują, to trzeba to rejestrować.

Niestety, Dunedin Sound już przeminął, ale przecież na wszystko jest czas. Zabawne, ale nastolatki u nas w mieście po prostu nie mają teraz pojęcia o tym, że istniał kiedyś taki fenomen. Możemy mitologizować różne rzeczy, to oczywiście ma swoje dobre i słabe strony. Granie w zamkniętej bańce jest super, ale z czasem po prostu warto się ruszyć gdzieś dalej.
Podobno na początku najważniejsza była dla was muzyka z kraju, a potem...
Kiedy zacząłem podróżować za granicę, to było strasznie dziwne, nigdy przedtem nie słyszałem muzyki hardcore, rzeczy jak Minor Threat, Black Flag. A to było takie ekscytujące! To było po prostu kompletnie coś innego. Oczywiście, pochodzimy z określonego miejsca, to co nas otacza nas ukształtowało, ale przecież przez cały czas masz ochotę poznawać nowości. Można wziąć kawałek tego i czegoś innego, a potem wykreować siebie z tych fragmentów. Fascynujący proces, z graniem muzyki jest tak jak z życiem, dorastasz, musisz się bez przerwy zmieniać, inaczej oszalejesz!

Skąd ta drastyczna zmiana stylu między "Promises, Promises" a "Form"?
Michael: Bezustannie chcemy nagrywać płyty, ale nie mamy zamiaru robić tego samego dwukrotnie. Im dłużej grasz podobnie, tym bliżej jest do ograniczeń, twój warsztat się kończy, wiesz, bas, gitara, perkusja. Tym razem nie nagrywaliśmy w Europie, postanowiliśmy dobrze nad tym posiedzieć, popracować nad gitarami, nad warstwami.

A teraz przygotujecie coś nowego...
Michael Prain: Mamy mnóstwo dźwięków! Składamy je wszystkie w głowach, szukamy teraz trochę wolnego czasu, chcemy się spotkać, pograć na spokojnie, bez stawania na głowie. I znowu będziemy się zmieniać, bo to nas uszczęśliwia!

Dlaczego nagrywacie właściwie zawsze za granicą, a producentów wybieracie przeważnie lokalnych?
Michael Prain: W tym momencie będziemy już raczej zajmować się produkcją sami. Zrozumieliśmy, że wiemy wystarczająco dużo o tym, jak chcielibyśmy brzmieć. A co do nagrywania za granicą, to po prostu o wiele tańsze we Francji niż w Nowej Zelandii! Teraz wybraliśmy sobie studio położone półtorej godziny autobusem od centrum Paryża, i taniej jest nam zapłacić za bilety i mieszkanie, niż nagrać materiał u nas w kraju! Znajomi mówią, że to takie egzotyczne. Strasznie mnie to frustruje, właściciele studiów nagraniowych mają potworne ceny. Nasz ostatni album powstał w Nowej Zelandii i był oczywiście naszym najdroższym. (śmiech). Z drugiej strony - dobrze jest odciąć się trochę od znanego środowiska, wyjechać, to zawsze zmienia brzmienie i wpływa na efekty.

Na koniec - dlaczego Auckland płonie? ("Auckland is Burning", utwór z debiutanckiej płyty) Czy Dunedin ma jakiś konflikt z tym miastem?
Michael Prain: Nie, skądże! A z resztą, ja jestem tylko perkusistą, nie ponoszę odpowiedzialności za teksty!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto