Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Heineken Opener 2010 - liczby, muzyka, refleksje

Natalia Skoczylas
Natalia Skoczylas
Choć od festiwalu minęły dwa tygodnie, w mediach wciąż słychać opinie, podsumowania i rozemocjonowane głosy uczestników. Proponuję wrócić na chwilę na Babie Doły i wspomnieć jeszcze o kilku kwestiach.

Po pierwsze, jako że domeną podsumowań są dane liczbowe, popatrzmy na zestaw podany przez organizatorów festiwalu na pożegnanie:

4 dni festiwalowe i 4 dni promiennego słońca (aż nadto).

  1. edycja festiwalu (z malutkiego festiwalu odbywającego się na Skwerze Kościuszki Heineken w zaskakująco krótkim czasie przerodził się w istną maszynę koncertowo-rozrywkowo-edukacyjną).
    80 hektarów terenu festiwalowego i 25 km ogrodzenia (ciekawe, jaką długość średnio pokonali uczestnicy tego festiwalu. Podejrzewam, że grubo ponad te 25 km.).
    500 dziennikarzy z ponad 30 krajów, w tym z Litwy, Wielkiej Brytanii, Nowej Zelandii, Argentyny i Meksyku
    2400 open’erowiczów zagłosowało w drugiej turze wyborów prezydenckich tylko w lokalu najbliższym festiwalowi, w samej Gdyni głosowało ponad 16 tys. uczestników festiwalu, a w sumie kilkadziesiąt tysięcy festiwalowiczów oddało swój głos poza miejscem swojego zamieszkania (najbardziej budująca, obywatelska informacja z Openera)
    20 tys. osób korzystało z pola namiotowego
    Ponad 85 tys. uczestników festiwalu (których na szczęście nie dało się odczuć, o czym już kiedyś wspominałam. Niewyobrażalny tłum, z którym ani razu drastycznie się nie zderzyłam.)

Jest też kilka koncertów, o których na razie nie wspomniałam, a powinnam. Wracamy więc przed scenę główną, a na niej...

Pearl Jam, a więc oczywisty i konieczny punkt programu, tym bardziej za pierwszym razem. Jak by to najlepiej opisać? Otóż był to koncert bardzo festiwalowy pod względem repertuaru - były nowości przeplatane z klaskami, a nawet dość zaskakujący cover utworu Joe Strummera "Arms Aloft", z wyjątkowo koncertowym klimatem. Zaczęli "Corduroy", potem "Do the evolution", a pięcioutworowy bis zamknęli jeszcze jedną interpretacją - utworu Neila Younga "Rockin' in the free world". Trzeba przyznać, że lata spędzone na scenie dały Pearl Jam genialny warsztat, dzięki czemu zagrali bezbłędnie, brakowało mi jednak nuty spontaniczności i kurzu, z którym grunge (nawet jeśli nie jest to już zespół grunge'owy) się kojarzy. Choć z drugiej strony, dojrzała i troskliwa postawa Eddiego, który dyrygował tłumem i dbał o to, by nie nadużywać swobody i by nic nikomu się nie stało, była ujmująca. Pearl Jam udał się - naprawdę dobry koncert tego czwartkowego wieczoru.

Klaxons, których miałam okazję widzieć na obu polskich koncertach, rozgrzali openerowy namiot i zagrali bardzo dobry koncert. Klucz do sukcesu tkwił tym razem w świetnej interakcji z publicznością, której na Venie swego czasu zabrakło. Choć słyszałam różne głosy na temat i występu, i premierowych kawałków, których wiele pojawiło się w Gdyni, wyszłam z występu z wrażeniem spójności i dojrzalszego podejścia do muzyki, niż przy okazji debiutu. Fakt, nie zaskoczą już tak, jak przy "Mitach", które były prawdziwym młodzieńczym przebłyskiem geniuszu,
jedną z tych płyt, przy których następczynie są zawsze lekko kulawe. Zaczęli od "Flashover" a później w idealnych proporcjach przeplatali nowe ze starym (zagrali dużą część debiutu), by zakończyć brawurowo "It's not over yet" i "Atlantis to Interzone". Setlistę mają chyba żelazną, bo taka sama kolejność utworów była na innym Festiwalu. Podejrzenia co do cięższej i bardziej przybrudzonej nowej płyty znajdują potwierdzenie.

W telegraficznym skrócie warto też oczywiście napisać o trzech triphopowych gwiazdach:

Tricky'm, który nie zagrał dobrego koncertu, choć koncert do złych nie należał. Bo Tricky po prostu wyszedł na scenę i pobudzany zapewne znanymi tylko sobie ziołami bawił się i dośpiewywał partie wokalu, natomiast świetnie wyszkolony zespół i fantastyczna, absolutna wokalistka ratowali całą resztę. Dobra impreza, nieprawdopodobnie wciągające melodie i transowa atmosfera, w której nie dziwiło nawet "Ace of Spades" z pięćdziesięcioma fanami pogującymi na scenie.

Archive powinni już dawno osiąść w Polsce i dawać wygodnie koncerty na trasach w większych miastach. Ilość fanów, których przyciągają za każdym razem, na każdy z ich licznych u nas koncertów, jest zastanawiająca, bo zespół według mnie skończył się na genialnym "You all look the same to me". Najwyraźniej zwolenników tej teorii jest jednak mniej. Przez dzikie tłumy spędziłam koncert na trawie, nie słyszałam swoich ulubionych utworów i wszystko buczało od basów. Może w ogóle nie powinnam twierdzić, że widziałam ich na żywo. Słyszałam, co najwyżej. I nie było to dobre.

Massive Attack za to zagrało przyjemne, z podobną do ostatniej openerowej, oprawą sceniczną, z całym arsenałem niestarzejących się hitów, od "Teardrop", które w tej bardziej akustycznej i lekkiej wersji brzmiało prześlicznie, czy wreszcie z "Angel", aż po nową płytę, która jest dobra i na scenie się broni. Choć ten wielki, czarny, ciężki Massive Attack to już chyba przeszłość, i czego trochę mi szkoda.

Groove Armada zaskoczyło mnie bardzo klasycznym podejściem do popu - wystąpili z wdzięczną i wystrojoną jak ptak wokalistką o wyszkolonym głosie, zasypali nowymi kompozycjami ("Paper Romance", "I won't kneel your music", "Look me in the eye", "Warsaw") i kilkoma starymi hitami, z "Superstylin'" na czele. Te gitary, syntezatory, brzmienia... W ten sposób lista dobrych powrotów do dobrych synthpopów powiększa się o jeden, potwierdzony koncertem.

od 7 lat
Wideo

Jak czytać kolory szlaków turystycznych?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto