MKTG NaM - pasek na kartach artykułów

Idiotyzmy w Prawie o Ruchu Drogowym

Piotr Biegała
Piotr Biegała
Czemu polski system produkuje kierowców bez wyobraźni i umiejętności, za to z prawem jazdy?

Sztandarowy przykład idiotyzmu zawartego w Prawie o Ruchu Drogowym (PoRD) to system szkolenia i egzaminowania. Polska przoduje w statystykach wypadkowości i śmiertelności na drogach. Zazwyczaj winny jest kierowca, bo za szybko jechał. Nie wspomina się o braku dróg odpowiedniej jakości. Ich budowa to lata i miliardy euro. Więc szybko lepiej nie będzie, ale można przecież lepiej wyszkolić przyszłego kierowcę. Koszty zmiany systemu są niewielkie, a korzyści możliwe do osiągnięcia - gigantyczne.

Smutna rzeczywistość

Adept ma 60 godzin na naukę. Połowa z tego to teoria. PoRD zakłada, że to wystarczy i kursant jest gotów do egzaminu. Owszem, jeśli jest to wyjątkowo sprawny manualnie i inteligentny osobnik, obdarzony gigantyczną dawką szczęścia. Inaczej nic z tego. Po 30 godzinach za kółkiem mamy kogoś kto - powiedzmy - wie, jak ruszyć i zatrzymać auto. Zakładając że osoba taka zdała egzamin za pierwszym podejściem - może odebrać wymarzone prawo jazdy i zasiąść za sterami dowolnego auta (przewidzianego kategorią). Tyle, że nadal niewiele umie. Nie oszukujmy się - ci, którzy zdają za pierwszym razem to zazwyczaj ludzie którzy wyjeździli mniej lub bardziej legalnie znacznie więcej godzin.

Mogło by być pieknie

Bardzo ciekawi mnie co by się stało gdyby PoRD dopuścił jazdę szkolną z opiekunem (rodzic, współmałżonek), specjalnie oznakowanym zwykłym autem. Zakładam, że nadal obowiązkowe byłoby słuchanie o przepisach i te 30 godzin w aucie z instruktorem jazdy. Potem kursant pobierałby z ośrodka specjalną "L" na magnes i mógł szlifować formę przez powiedzmy 6 - 12 miesięcy, pod warunkiem że obok siedziałby ktoś kto wziąłby na siebie odpowiedzialność.

To proste - osoba mająca np. prawo jazdy minimum 10 lat, z zerowym stanem konta punktowego mogłaby być takim opiekunem. Niektórzy powiedzą, że to przecież będzie masakra. Ale tak się przecież dzieje - osoby po zdanym egzaminie na prawo jazdy mają wyjeżdżone po kilkadziesiąt godzin. I mogą jechać jak chcą - same! A w mojej propozycji - ktoś brałby za nie odpowiedzialność - dbałby o to, by poruszały się prawidłowo i zgodnie z przepisami. Kiedy osoba ucząca się uznałaby, że jest gotowa do egzaminu - po prostu by do niego przystąpiła. Skutek? Bardziej doświadczony młody kierowca, znacznie lepiej przygotowany do samodzielnej jazdy, z setkami kilometrów za kółkiem. A do tego umiejący lepiej przewidywać co może się wydarzyć na drodze. Systemy takie funkcjonują na świecie w wielu krajach.

Egzamin

Drugą kwestią jest sam egzamin. Z niewiadomych przyczyn kursant musi zdawać go jeżdżąc autem WORD. Nie ma szansy na zapoznanie się z autem, sprawdzenie jak wysoko bierze sprzęgło, jak wciskać gaz. Ma wsiąść i zdać egzamin. Idiotyzm. Mam prawo jazdy od kilkunastu lat i ćwierć miliona kilometrów za kierownicą, a kiedy wsiadam do obcego auta najpierw kilka razy sprawdzam ruszanie i hamowanie, staram się wyczuć auto. Inaczej się nie da. Czemu nieszczęsny kursant z kilkudziesięcioma godzinami za "fajerką" rzucany jest na nieznane auto i ma prowadzić je tak jakby było jego od nowości? Gdyby mógł szlifować formę na aucie np. ojca, męża i na nim zdać egzamin - potrzebowałby znacznie mniej szczęścia. Egzamin to potworny stres, obce auto, egzaminator z miną "wiem wszystko, widzę wszystko - i tak nie zdasz". Kamery niczego nie poprawiły - wręcz pogorszyły. Egzaminator czepia się byle drobiazgu i "utrąca" zdającego. Nie ma w Polsce kierowcy który co najmniej 5 razy na odcinku 20 km nie złamie żadnego przepisu. A od egzaminowanego wymaga się totalnie bezbłędnej jazdy.

Samo życie

Nie wierzycie? Przykład z życia na którym niejeden poległ. Auto egzaminacyjne ma wyjechać z podporządkowanej ulicy w ruchliwą arterię. Załóżmy nawet że kilkupasmową. Stoi bezradnie i mruga sobie prawym kierunkowskazem, bo sznur aut uniemożliwia włączenie się do ruchu. Nadjeżdża sympatyczny kierowca, który widząc problem lekko zwalnia - z własnej woli i zachęcająco mruga "długimi". Zaskoczony kursant sprawnie i z werwą wykonuje skręt. I już po nim. Bo egzaminator uważa, że doszło do wymuszenia pierwszeństwa. I żadne tłumaczenia, że to zwykła drogowa kultura (niezbyt częsta - niestety) nie pomogą - koniec egzaminu.

Zdarza się, że auto zgaśnie. Szczególnie auto którym poruszamy się od niedawna. W przypadku egzaminu to dyskwalifikacja bo "egzaminowany nie panuje nad pojazdem". Nie ocenia się tego, że np. w takiej sytuacji bardzo sprawnie sobie poradził i natychmiast uruchomił auto i odjechał, nie powodując nadmiernego utrudnienia w ruchu.

Dlatego właśnie powtórzę raz jeszcze, by w Polsce zdać egzamin na prawo jazdy - niezbędne jest po prostu szczęście - w jak największej ilości. Trzeba zanosić modły, by żaden kierowca nie zechciał być dobry i pomóc nam troszkę, by żaden pieszy nie pałętał się w okolicy pasów przez które przejeżdżamy, by auto którym jedziemy nie zgasło przy ruszaniu.

Motocyklem by się chciało...

Jeśli ktoś sądzi, że to koniec problemów - jest w błędzie. Wyobraźmy sobie
człowieka który ma prawo jazdy kategorii dowolnej. I zachciało mu się kategorię A zrobić. Niech np. dysponuje od 3 lat kategorią B (pojazdy do 3,5t). Otóż, by zdobyć A - musi przejść pełny kurs z PoRD, komplet jazd, zdać teorię (którą przecież kiedyś już zdał) i egzamin praktyczny. Po co ta kolejna komplikacja? Nie prościej byłoby wspomnieć o zmianach w PoRD na przestrzeni np. ostatnich 5 lat (przez góra 2 godziny), a następnie porządnie wyszkolić kursanta z jazdy motocyklem? Na egzaminie odpowiedziałby tylko na kilka pytań dotyczących konkretnie motocykli i zdał egzamin praktyczny. Szybciej, prościej, milej. Nie da się!

Prawdziwym hitem jest kategoria A1 i B1. To normalne prawa jazdy z pewnymi ograniczeniami. I tak - A1 zezwala na prowadzenie motocykla o pojemności silnika do 125 cm. B1 - trójkołowego lub czterokołowego pojazdu samochodowego o masie własnej nie przekraczającej 550 kg z wyjątkiem motocykla. Powyższe uprawnienia może zdobyć już 16-latek jeśli bardzo tego pragnie. Kosztuje to tyle samo co prawo jazdy kat. A lub B. Kurs jest identyczny, egzamin też. Kategoria A1 cieszy się pewnym powodzeniem. Zakładam, że kursant robi prawo jazdy A1 najszybciej jak się da, jest zdolny i mając niewiele ponad 16 lat zdobywa uprawnienia. Ma motocykl i jeździ. Zbliżają się 18. urodziny i chciałby przesiąść się na mocniejszą maszynę. Jeździ świetnie, opanował tajniki kierowania motocyklem, jest dobry. Tyle, że musi znowu wysupłać kwotę na cały kurs dla kat. A, opłacić pełny egzamin i go zdać. Po co? Czy nie mógłby automatycznie dostać kat. A po osiągnięciu przewidzianego prawem wieku?

O Prawie o Ruchu Drogowym można by jeszcze długo, bo to nie jedyne w nim kwiatki. Marzy mi się chwila kiedy Sejm wraz z właściwymi ministerstwami weźmie się wreszcie uczciwie do pracy i zacznie poprawiać potworki prawne jakie wyprodukowano przez lata. Czego sobie i Wam życzę...

od 7 lat
Wideo

Gala Mistrzowie Motoryzacji 2024

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto