Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Iggy Pop dowiódł formy na Off Festivalu

Natalia Skoczylas
Natalia Skoczylas
Wszystko, co działo się drugiego dnia na Offie, nieuchronnie upływało pod znakiem koncertu Iggy'ego Popa i jego zespołu... Oczekiwania zostały wynagrodzone fenomenalnym koncertem legendy.

Monopol Iggy'ego na drugi dzień był zjawiskiem doskonale widocznym: miało się wrażenie, że snujące się tłumy, wytrwali piwosze i wszyscy ci, dla których każda sekunda z muzyką jest na wagę złota, solidarnie zrezygnowali z innych aktywności i popłynęli wraz z morzem ludzi pod główną scenę właśnie na ten jeden koncert. Nie znaczy to jednak, że wszystko poza tym to marność i szkoda uwagi - wbrew pozorom godnych występów nie brakło.

Zaczęłam dzień od Other Lives, którzy zdecydowanie i konsekwentnie uprawiają dość wyeksploatowaną działkę wariacji na temat nowoczesnego folku. Koncert przewidywalny i smętnawy momentami, ale wciąż dość uroczy w okolicznościach zieloności dookoła, ciepłego popołudnia, początku kolejnego dnia naszego ulubionego festiwalu, etc. Odtrutką na leniwość brzmień zespołu wydawała się punkowa agresja Pissed Jeans, zdążyłam jednak niestety na dwa ostatnie utwory : pod ich wpływem namiot parował, a brudne brzmienia przypominały o chlubnej tradycji śląskiej imprezy sprowadzania na tutejsze sceny największych objawień danego sezonu w kategorii punka.

To, co zdarzyło się po tych dwóch małych aktach, było moim zdaniem jednym z najlepszych występów, jakie kiedykolwiek miały miejsce w ramach Offa. Kontynuując zamysł sprowadzania na alternatywne festiwale muzyki metalowej i oswajania z nią nieprzyzwyczajonych, oraz zaspokajania potrzeb tych, którzy już zrozumieli istotę i znaczenie ciężkiego grania i lubują się w przesterowanych, zdecydowanych riffach na żywo. Baroness należą już do elity stonerowego/metalowego/rockowego grania - wkupili się w łaski słuchaczy wysokiej jakości kompozycjami, rzadkimi umiejętnościami grania na żywo, stylowością okładek, w ogóle całość ich dokonań to świetnie przemyślana, artystyczna wizja. Spędzili ze sobą już prawie 10 lat i widać doskonale to ogranie, zrozumienie na scenie - sporo improwizują, kombinują, mają ze sobą nieustanny kontakt, co pozwala im na sporą dozę swobody. Przepięknie to wszystko wypadło: zabrali nas w podróż po najlepszych czasach metalu, po genialnych stonerowych tradycjach, i po rockowo-punkowych pomysłach. Rewelacyjny, wprost nie do opisania koncert - równie dobrze wypadły nowe kompozycje zespołu ze świeżo wydanej płyty "Yellow and Green". Ach, muszę to dodać - wokale obu śpiewających panów biją na głowę większość tego, co się ostatnio na scenach pojawia: wyćwiczone, mocne, melodyjne, piękne barwy, zachwytów nie brakowało.
Tak zapierającego dech w piersiach koncertu nie mógł niestety przebić "semilegendary" The Wedding Present, jak to się na samym wejściu ładnie i skromnie określili. Zabawne, zdystansowane podejście mają do siebie panowie, którzy z elegancją faktycznie porównywalną z The Smiths, z tą samą brytyjską manierą grania gdzieś przepadli w kanonach muzyki... i po latach po raz pierwszy zagrali w Polsce, jako niby legenda, kompletnie dziwna sytuacja. Koncert nie wprawił chyba nikogo w szaleństwo i jakoś nie przekonał do tego, że The Wedding Present jednak mogliby zająć miejsce The Smiths w jakiejś alternatywnej rzeczywistości, była to jednak bardzo rzetelna, dopracowana i miła dla ucha dawka brytyjskiej alternatywy sprzed dwóch dekad. Urokliwy przerywnik.

O godz. 22 nastąpiło jedno z Offowych trzęsień ziemi - długo oczekiwany, wypatrywany z niecierpliwością występ połówki Sonic Youth, Thurstona Moora, pierwszej i nie ostatniej na tym festiwalu. Thurston wykazał się krzepkością godną pięciu dekad ostrego rock and rolla, kiedy więc chwycił w ręce swą gitarę, rozpętało się piekło hałasów - ale to nie było pretensjonalne i agresywne pitolenie w stylu Atari, tylko piękny, rasowy dźwięk, którym muzyk posługuje się świadomie, z niszczycielską pasją, z ogromną premedytacją muzyka w kompletnym transie. Fantastycznie się te dwie elektryczne gitary komponowały z obłąkanym nieco, psychodelicznym brzmieniem skrzypiec a'la Velvet Underground. Spodziewałam się chociaż jednego lirycznego momentu od Nowojorczyka, co nie nastąpiło - podziwiam tym bardziej, że w słusznym wieku tak cudownie można czuć się na scenie i tak zgrabnie zawstydzać młodzików kunsztem wyzwalania energii z gitary.

Wdzięcznym przekładańcem okazał się koncert The Antlers, którego słuchałam z dystansu, kojąc uszy między dwoma gigantami - bo zaraz potem miał się zdarzyć najbardziej oczekiwany Iggy. Bardzo gładkie, komunikatywne i pełne uroku indie granie. Nie można tego niestety było powiedzieć o Shangaan Electro - przepraszam, to niepoprawne, wytrzymałam tylko kilka minut na tym kompletnie niezrozumiałym spędzie, podczas którego ludzie skakali ekstatycznie do absolutnie tandetnej, bezsensownej papki z odrobiną egzotyki w postaci czarnoskórych wokalistów i wokalistek ze skrzydełkami... inkluzywność i rozpiętość Offa jest zdecydowanie wielką zaletą tego festiwalu, ale takie składanie pieczęci na słabiutkich pseudopomysłach psuje mą opinię i osłabia mój entuzjazm.

Wreszcie nadszedł czas na drugiego giganta - sam nieśmiertelny Iggy z The Stooges wytoczyli swe działa na scenę i zagrali koncert, na który czekaliśmy. Nie wiem, czy można było narzekać na cokolwiek: muzyków nasz idol ma absolutnie doborowych, fantastycznie potrafiących połączyć punkowe granie, ideologiczne przekazy z jazzującymi dęciakami i całym mnóstwem błyskotliwej, kunsztownej instrumentalizacji. Do tego sam Iggy z tym onieśmielająco wysuszonym, wielodekadowym ciałem, ubrany w obcisłe jeansy i wykonujący dzikie akrobacje na scenie... świetna forma fizyczna i wokalna, buńczuczny talent do porywania publiczności, wszystko to składało się na popisowy powrót na scenę. Długo by opowiadać o ciarkach i łzach wzruszenia, jakie dziś wywołały "I wanna be your dog", "Passenger" i inne szlagiery. Piękne spotkanie, godne giganta.

Na koniec, niczym wisienkę na torcie, skonsumowałam granie Spectrum - ot, z przypadku, wiedziona dobrą intuicją związaną z tym, co do tej pory działo się na Scenie Eksperymentalnej, trafiłam na bardzo przyjemny koncert z dużą dawką krautrockowej motoryki i klasycznej psychodelii. Przypominało mi to nieco występ Suuns z ubiegłego roku, w podobnym guście, w podobnie jednolitej, konsekwentnej manierze, skąpane w przyjemnych wizualizacjach, filmowo-minimalistyczne granie. Świetne zwieńczenie dnia drugiego.

Znajdź nas na Google+

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto