Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Jazzowy Dyptyk - Fire! w Gromce i Nate Wooley w CD Klubie

Natalia Skoczylas
Natalia Skoczylas
Dwa najlepsze jazzowe wieczory, jakie dane mi było przeżyć w Lublanie, zdarzyły się na sam koniec - przy okazji przekonałam się, jak jazz wkracza w strefy zrozumiałe dla mas. Fire! jest dla punków, Nate dla marzycieli.

Jazz nie musi być elitarną rozrywką dla panów w krawatach i pań w sukienkach za kolano, którzy po pracy w korporacji, 10 godzin dziennie, idą na proseco i chcą posłuchać czegoś ambitnego w tle. To niekoniecznie salonowa, wysmakowana, elegancka rozrywka, której nikt nie rozumie. To niekoniecznie niezrozumiały, wyabstrahowany jazgot.

Zespoły takie jak Fire! przywracają jazz do korzeni, wyciągają go z dopieszczonych miejsc i wrzucają w takie, gdzie słuchacze poszukują zupełnie innej rozrywki. To jazz dla zbuntowanych, dla nonkonformistów, dla burzycieli, dla punków, dla politycznie zaangażowanych, lewicowców i squattersów. To jazz umoczony po uszy w Fugazi i Wipersach, to jazz, którego basista Johan Berthling uczył się od Boba Westona, a perkusista Andreas Werliin spędził dzieciństwo w garażu na osiedlu, w którym koledzy z metalowego zespołu nauczyli go, jak walić w bębny. Potem najprawdopodobniej doszło do szlifów, w których nabrał jazzowej subtelności i ogłady. Na tle tego organicznego zaplecza rytmicznego saks Matsa brzmi jak ornament, znów, nie jest to ornament kościelny, raczej fresk na murze, graffiti na bloku. Słuchając takich płyt jak "(Without Noticing)", determinanty poniedziałkowego występu w pełnej ludzi Gromce (totalne zaskoczenie, frekwencja na Fire! przerosła Nate Wooleya dzień później, choć wszystkie znaki na niebie i ziemi zdawały się wskazywać, że będzie odwrotnie), zaczynasz rozumieć, że jazz to obszerna galaktyka możliwości. Bez gitary, z basem, perkusją i saksofonem, no i z klawiszami, którymi czasami dla odmiany zajmował się Mats, udało się stworzyć show pełen energii, transowej rytmiki, totalnej hipnozy. Pomagały hałaśliwe przerywniki, w których Mats brał się za klawisz i generował psychodeliczne, hałaśliwe struktury. Godzina plus dwa jednoutworowe bisy. Postpunk wśród jazzu. Odświeżający, wciągający, doskonały. Tymczasem, jeśli kiedykolwiek traficie na wydarzenia spod znaku Cornelius Cardew Radio albo Defoniji na terenie Metelkovej.

Nate Wooley w wygodnej, ładnej sali CD na szóstym piętrze, gdzie często kłębi się od smakoszów jazzu, tym razem nie przyciągnął tak wielkiej publiczności, co nie osłabiło bynajmniej ani jego cynicznego poczucia humoru, ani wyraźnej sympatii dla Lublany. Wspominał swoje występy w CD, pobyt na festiwalu Jazzowym w boskim otoczeniu Plecnikowskich Krizanek, i już nastawiał się na majowy powrót. To może po kawałku. Najpierw kontrabas Eivind Opsvik - skandynawski blondyn w rogowych okularach, który czarował swój instrument, sprowadzając go do subtelności godnej wiolonczeli albo harfy. Wyjątkowo śliczne i ciche solówki, ale też sporo agresywnego, dynamicznego szarpania. Skupiony, perfekcjonista. Josh Sinton - magik na basowym klarnecie. Instrument trudny, widać to było świetnie po jego mimice, walka z klarnetem włączała też elementy rozmowy przez klarnet, wdychania przez klarnet, wydychania przez klarnet i inne dziwne operacje, dające ciekawe rezultaty. Przygotowany był na gadkę z Natem, który robi rzeczy niemożliwe na trąbce: wygląda na to, że zna ten instrument nie gorzej, niż jego guru, Wynton Marsalis, któremu nota bene poświęcił połowę koncertu. Fascynacja albumami nowojorskiego trębacza opisana została następująco : Kiedy usłyszałem Marsalisa po raz pierwszy, to było jak usłyszeć Led Zeppelin po raz pierwszy. Myślałem wtedy, że ta muzyka musi dążyć do czegoś wielkiego. Niestety, zniknęła gdzieś w chaosie" - zdanie piękne i bardzo szerokie, to metafora opisująca wiele podobnych sytuacji, przy okazji obrazek dobitnie pokazujący, skąd to moje ciągłe petryfikujące niedowierzanie: no ale jak to, przecież ja już o wszystkim musiałam słyszeć. Matt Moran na wibrafonie niby ma przed sobą nuty, ale patrząc na ten taniec i na jego wyraźnie rozśpiewaną twarz, nie sposób uwierzyć, że faktycznie z nich korzysta. To jakiś przypadkowy szał dźwięków, które cudownie wpisują się w nieprzewidywalną, chaotyczną całość. Bodajże najbardziej zrozumiałym elementem tego występu była perkusja Harrisa Eisenstadta. Nie zabrakło dziwnych historii o płonących ciężarówkach za oknami hotelu, o tytułach wymyślanych przez anglistki, o kobietach ratujących życie, i takich tam. Ciekawy i nader abstrakcyjny wieczór. Świetna pożywka dla wyobraźni.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto