Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Kto zaskoczył, a kto zawiódł na Openerze?

Natalia Skoczylas
Natalia Skoczylas
Piotr Skrzypek/W24
Jedenasta edycja największego polskiego festiwalu muzycznego za nami. 70 tysięcy ludzi przyjechało, żeby posłuchać ważnych współczesnych zespołów. Dla kogo było warto?

Jak pisałam już w ostatnim artykule, było kilka takich koncertów, które rzucały na kolana tego roku - Mars Volta, Świetliki, Bon Iver, Janelle Monae, Public Enemy...

Pozytywnie zaskoczyli też The XX, zespół cieszący się jak na mój gust nadmierną i nieproporcjonalną popularnością, na który tłumy czekały w błocie po kolana całymi godzinami, a latami nawet, bo od swojego debiutu (2009 rok) jeszcze nigdy nie zaszczycili nas swoim koncertem. Słodkie przeprosiny, powtarzane bez końca na zmianę przez dwoje muzyków, dodatkowo pogarszały efekt. Pewnie intencje były dobre.

Trzeba jednak oddać sprawiedliwość, że w zimnych i mokrych realiach ostatniej nocy Openera wypadli jakoś wyjątkowo dobrze, zgrabnie, na temat. Zagrali bardzo równy koncert, który w przyjemny sposób balansował gdzieś na dwóch ekstremach, granicach ich muzycznej estetyki - wydawało się, że kompozycje są jeszcze bardziej minimalistyczne niż to bywało do tej pory na płytach, ale czasami zdarzały im się tak mocne, soczyste crescenda, że odsyłani byliśmy od razu do krain post-rocków.

Nowa płyta, "Coexist", nie zapowiada stylistycznej zmiany, bo i po co? Album zatytułowany po prostu "The XX" przyniósł duetowi niebywałą popularność, grad nagród, w tym prestiżowe Mercury Prize, i w sumie jest pewną receptą na resztę muzycznych propozycji. Nie jestem do niej przekonana do końca przekonana, a przynajmniej skala powodzenia wydaje mi się, jak już mówiłam, zadziwiająca, powszechne gusta to jednak dość często zagadkowy fenomen.

Przypadli mi też do gustu The Stubs, mięsiste gitarowe granie, bardzo zachodnie, dobre do eksportu, gdyby wszystkie rynki muzyczne nie miały już takich zespołów. Ale fajnie, że gdzieś na polskich rubieżach powstał akurat taki zespół (nawet jeśli te rubieże to nasza ukochana stolica), grający, jak to fajnie określają, "niskobudżetowy rock and roll". Rytmiczne, pomieszane granie, mnóstwo fajnych pomysłów i energii na scenie. I te cudowne dżinsowe katany! Klasyka gatunku.

Zmieniłam z kolei nastawienie do Jamiego Woona, który co prawda wypadł lepiej i ciekawiej niż w Katowicach w kościele... choć chyba dopiero teraz dorosłam do generalnie negatywnego odbioru tego całego zjawiska. Jamie to dobry wokalista, ale mało odkrywcza postać, więc ten jego eklektyczny soulowo-popowy talent, dzięki któremu szedł przez moment ręka w rękę z Jamesem Blake'em (nie wiem, dlaczego, ale tak wyszło), zaczął się szybko wycierać. I chociaż całkiem sympatycznie pomieszał konwencje, dodając trochę dyskotekowego blichtru do "In the Night", i ciut jazzowych i ambientowych zagrywek do "Echoes", to jednak znudził się już i rozczarowywał. Na odkrywczość niestety liczyć u niego nie można.

Czwartek był jednak ciekawym dniem, szczególnie ze względu na mleczną mgłę, która spadła na Babie Doły - pierwszy raz takie zjawisko meteorologiczne towarzyszyło festiwalowi, pogrążając go w gęstej bieli, z której co jakiś czas wyłaniały się postaci, i która skutecznie ograniczała widoczność do kilku metrów. gdzieś tam majaczyło diabelskie koło, gdzieś tam migotały światła sceny głównej... dzięki temu koncert Greenwooda i Pendereckiego wyglądał wyjątkowo mistycznie: eksperymentalna muzyka Pendereckiego w starciu z nowoczesnymi kompozycjami Greenwooda, pełne napięcia, trudne i wymagające wizje świetnie wpisywały się w zagadkowy krajobraz. W podobnych okolicznościach dobrze wypadł też Pablopavo z Praczasem i innymi ledwie co pełnoletnimi muzykami (takie oto dowcipy sypały się ze sceny; Pablopavo to naprawdę zabawna postać, uwierzcie), który nie dość, że zapewniał ambitny i ciekawy akompaniament bardzo ciepłej, etnicznej i egzotycznej muzyki, to miał jeszcze do zaoferowania inteligentne teksty, trafne obserwacje, ładne satyry, takie ot ludzkie podejście do ludzkich problemów. W jego przypadku popularność jest absolutnie zrozumiała i zasłużona.
Największą zagadką Openera był oczywiście Justice - wielki zespół z wielkim krzyżem, który niestety nie gra koncertów, o których by się chciało pisać proporcjonalnie wielkie rzeczy. Czekało się na nich latami, płytę "Cross" ukochało i uznało za jedną z ważniejszych płyt elektronicznych dekady, ale to wszystko bynajmniej nie po to, żeby zobaczyć, że na żywo nie potrafią przejąć, złapać za serce, zmusić do szalonego tańca, i właściwie niewiele poza oświetleniem i świetnej jakości nagłośnieniem nie różni płyty od koncertu Justice. Minimalna ilość modyfikacji, mało twórcze podejście do grania koncertów, brak jakiejś szczególnej scenografii - no tak, jak się nagrało coś tak dobrego, jak "Cross", można uznać, że to już wszystko, i wolno odpoczywać na scenie. Nie tędy droga, panowie.

Zostali jeszcze do zrecenzowania przystojni panowie z kilku innych zespołów, i co najmniej jedna przystojna pani. I tutaj bywało różnie, ale powodów do pochlebstw znajdzie się trochę.

Znajdź nas na Google+

od 7 lat
Wideo

Zmarł Jan Ptaszyn Wróblewski

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto