Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Leszek Miller: Pułkownik Kukliński wybrał dla Polski

Redakcja
Z antypodów, od lewej - Leszek Miller i Henryk A. Pach dziękują sobie za rozmowę.
Z antypodów, od lewej - Leszek Miller i Henryk A. Pach dziękują sobie za rozmowę. Maciej Pach
- Gdy Pańska wnuczka poprosi kiedyś: Dziadku, opowiedz mi o pułkowniku Kuklińskim... Co jej Pan powie o tym człowieku? - Powiem, że to było niewątpliwie rozwiązanie korzystne dla Polski.

Henryk Pach: "Opatrzność zadziałała od strony zupełnie nieoczekiwanej. Oto przewodniczący SLD, Leszek Miller, zabrał głos, nie bacząc, że to stawia go w niewygodnej pozycji; po prostu zrobił to, co do niego wprawdzie nie należało jako przewodniczącego najliczniejszej partii: subtelnie zastąpił hamletyzującego w mrokach Belwederu Wałęsę". Czy Pan wie, czyje to słowa?
Leszek Miler: Nie.

Zbigniewa Herberta z tekstu "Prezydent kłamie" – „Tygodnik Solidarność”, 8 V 1998 r.
Wie Pan, że nie znałem tego.

Pierwszą osobą, która zwróciła w 1994 Pańską uwagę na konieczność wyprowadzenia sprawy Ryszarda Kuklińskiego ze stanu zawieszenia i jego rehabilitacji, był Józef Szaniawski. Skazany w PRL za szpiegostwo, chociaż pisał tylko felietony do RWE.
To prawda. Józef Szaniawski odwiedził mnie wtedy w ministerstwie i przyniósł pewną koncepcję dotyczącą rehabilitacji pułkownika, przy czym byłem tym bardzo zaskoczony i powiedziałem: - Panie Józefie, ale pan się pomylił, niech pan idzie do Ministerstwa Spraw Zagranicznych albo do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, albo do premiera, ja jestem tylko ministrem pracy. Na co Szaniawski powiedział: - No tak, ale pan jest Leszkiem Millerem. Tak było.

Co Pan wiedział i myślał o pułkowniku do dnia wizyty Szaniawskiego?
Nie wiedziałem zbyt wiele, jedynie w kategoriach takiego schematu: że był oficerem, który przeszedł na stronę Amerykanów, został skazany w Polsce na karę śmierci, potem ta kara została unieważniona...

Sąd Najwyższy uchylił karę śmierci dopiero w maju 1995.
Tak, tak. Właściwie do odwiedzin Szaniawskiego Kuklińskim się nie interesowałem.

Ale czy po zaskakującej wizycie Szaniawskiego, zaczął Pan np. przepytywać znajomych? Znał Pan przecież najważniejszych wojskowych, polityków. Nie jako minister, tylko jako Leszek Miller.
Szaniawski odmalował mi postać pułkownika w kategoriach postaci tragicznej, przedstawił mi te wszystkie złożoności i sprawa zaczęła mnie po prostu ciekawić. Na razie bez wielkiej intensywności, bo też nie miałem czasu, musiałem zajmować się tysiącami spraw. Zacząłem przybliżać sobie temat w takim właśnie stylu, o którym pan wspomniał – a to się z kimś spotkałem, o coś przy okazji zapytałem, albo specjalnie się umawiałem. No i moja wiedza zaczęła narastać. W pewnym momencie, dotarł też do mnie jakiś sygnał od Amerykanów, że to jest coraz trudniejszy problem na naszej drodze do NATO. Przestałem być ministrem pracy i objąłem – w tamtej strukturze bardzo ważną – funkcję szefa Urzędu Rady Ministrów. Wtedy była to potężna postać, de facto druga osoba w państwie po premierze, którym był Cimoszewicz.

Wyszedłem z problematyki socjalnej, zacząłem się zajmować sprawami politycznymi, funkcjonowaniem służb specjalnych. Ale ważna była też wizyta takiej delegacji z USA, zaraz po aferze Olina (Józefa Oleksego, w grudniu 1995 - przyp. aut.), a tuż przed zaprzysiężeniem rządu Cimoszewicza (7 II 1996 – przyp. aut.). To była grupa przedstawicieli prezydenta Clintona, na czele z ówczesnym podsekretarzem stanu Richardem Holbrooke’iem (od jesieni 1994 koordynator w administracji USA ds. rozszerzenia NATO – przyp. aut.). Holbrooke – to była wielka postać amerykańskiej polityki zagranicznej – przyjechał na czele ekipy, która miała, jak rozumiałem, złożyć raport Clintonowi, co naprawdę się w Polsce stało, jeżeli chodzi o aferę Olina. Mieli już wcześniej własne analizy, oceny, ale przyjechali do Warszawy, żeby to skonfrontować ze swoją placówką i z wybranymi rozmówcami. Lista ze strony polskiej była krótka – prezydent Kwaśniewski, chyba ówczesny minister spraw zagranicznych, ktoś jeszcze i ja. To był (styczeń – przyp. aut.) rok 1996. Przyjąłem ich jeszcze jako minister pracy, chociaż wiedziałem już, że za chwilę będę gdzie indziej.

Był też w tej ekipie Daniel Fried, późniejszy ambasador amerykański w Polsce. Gdzieś tak na marginesie, jak już skończyliśmy rozmowę, powiedział, że "Olin to Olin, ale jeszcze jest jeden problem. Ten problem nazywa się Kukliński". Że to jest sprawa, która będzie rzutowała na naszą sytuację w relacjach polsko-amerykańskich. Jak odjeżdżali, ambasador amerykański (Nicholas A. Rey - przyp. aut.) wydał małe przyjęcie w ambasadzie i pojechałem tam już jako szef Urzędu Rady Ministrów. Wtedy spotkałem się z Holbrooke’iem i zapytałem, jak oni oceniają sprawę Olina. Odpowiedział, że to "bullshit". I że jak mnie zaproszą to wtedy szerzej pogadamy. "Olin to Olin, ale jest Kukliński"! I tak się rozstaliśmy. Poruszyłem temat w rozmowach z premierem Cimoszewiczem i z prezydentem Kwaśniewskim. Mówiąc szczerze, nikt się do tego nie chciał zabrać, nikt do tego nie miał serca. Skończyło się na tym, że Kwaśniewski powiedział: "Jak już ty się tym interesujesz, to się interesuj dalej".

Wspomniał Pan, że po wizycie Szaniawskiego zaczął się interesować, rozpytywać, m.in. umawiać się. Z kim się Pan umawiał?
Z wojskowymi. Nie pamiętam, kto to był dokładnie, ale odniosłem wrażenie, że raczej mają jednolicie ugruntowany pogląd – że to jest po prostu normalna zdrada i nie ma o czym mówić.

A czy spotkał się Pan wówczas ze strony wojskowych z tezą, równoznaczną z zarzutem, że płk. Kukliński był podwójnym agentem (GRU)? Na początku lat 90. pierwszy to puścił w obieg gen. Kiszczak i insynuował po ostatni wywiad w „Dzienniku Gazecie Prawnej” z 20-22.11.2009. Wcześniej (i po 2009) nikt poważny nic takiego nie twierdził. W uzasadnieniu wyroku śmierci z maja 1984 nie padł nawet cień finansowego motywu działania pułkownika. Czy w tamtym czasie ktoś jeszcze ze strony wojskowych formułował takie sugestie?
Nie spotkałem się z tym. Raczej to była wersja: przyszedł może dla pieniędzy, może i dla pobudek ideowych, nie wnikajmy w to. Sprawa była dla nich jednoznaczna.

Nazwisk tych wojskowych Pan nie pamięta?
Zatarło mi się w pamięci. Nie było ich zresztą zbyt wiele, może trzy, może cztery.

Ale z gen. Jaruzelskim na pewno Pan rozmawiał!
Oczywiście, że rozmawiałem z Jaruzelskim, ale pogląd Jaruzelskiego był jasny. Jaruzelski nie mówił o żadnym tam podwójnym... czy o rzekomych profitach. Był w tej sprawie bardzo oszczędny.

Nie posuwał się przeciwko pułkownikowi do oszczerstw?
Nie.

Wtajemniczeni?
W 1996 byłem na olimpiadzie w Atlancie. Z olimpiady poleciałem do Waszyngtonu i tam miałem wiele ciekawych spotkań, m.in. z panią Reno, minister sprawiedliwości (właściwie: Prokurator Generalną, ale tytuł ten nosi w USA odpowiednik ministra sprawiedliwości – przyp. aut.), z panem Louisem Freehem, to był szef FBI, i z panem Deutchem, szefem CIA. Wtedy pierwszy i ostatni raz w życiu byłem w Langley i zostałem przyjęty przez dyrektora CIA. Nasz ambasador, Jerzy Koźmiński, cały czas mi towarzyszył, chyba 3 dni. Zaczął mi szczegółowiej opowiadać, co się wokół sprawy Kuklińskiego dzieje. Że dwie bardzo wpływowe grupy, czyli Polonia amerykańska i byli funkcjonariusze amerykańskich służb specjalnych naciskają na Clintona, aby powiązał nasze wejście do NATO ze sprawą całkowitej rehabilitacji Kuklińskiego.

A później drugi raz był Pan w Stanach na zaproszenie szefów FBI i CIA, na początku 1997 roku...
Byłem wtedy tylko w FBI już jako szef MSW. Od olimpiady odbyłem szereg rozmów i ustaliliśmy z Koźmińskim, że coś trzeba z tą sprawą zrobić.

Jako szef MSW w rządzie Włodzimierza Cimoszewicza, choć w absolutnej konspiracji dopuszczającej do sprawy tylko kilka osób, w styczniu 1997, przygotowując się do wizyty w USA poprosił Pan ambasadora Koźmińskiego o zawiadomienie strony amerykańskiej o waszej gotowości pełnej rehabilitacji pułkownika. Wiadomo kto ze strony USA osobiście angażował się w sprawę Kuklińskiego, z prezydentem Billem Clintonem na czele. A kto, z polskiej strony, oprócz Pana, ambasadora Koźmińskiego, premiera Cimoszewicza i prezydenta Kwaśniewskiego wiedział o tej tajnej operacji?
Minister sprawiedliwości, pan profesor Leszek Kubicki.

Tylko on jeden?
Tak, plus prokuratorzy wojskowi, którzy tę sprawę prowadzili. Umówiłem się z Koźmińskim w taki sposób, że jak wrócę do Polski, to jeszcze raz porozumiem się ze swoimi zwierzchnikami i wtedy zastanowimy się, jakie są w ogóle szanse. Po powrocie odbyłem rozmowy z premierem i prezydentem, i zaczęliśmy myśleć, jakie są możliwości prawne – bo na tej płaszczyźnie trzeba było to załatwić. Minister Leszek Kubicki dostał polecenie od Cimoszewicza, żeby ze mną w tej sprawie współpracował. Kubicki powiedział, że jest taka formuła prawna, której można ewentualnie użyć, nazywa się „działanie w stanie wyższej konieczności”. Tylko żeby ją można było użyć, to pułkownik musi być oficjalnie przesłuchany przez polskich prokuratorów. I dopiero jeżeli ci prokuratorzy uznają, że wystąpiło owo „działanie w warunkach wyższej konieczności”, to wtedy prokuratura może podjąć taką decyzję.

Postawiliście na głowie pojęcie prawne „wyższej konieczności” zamiast dokonać jednoznacznego aktu rehabilitacji jak po 1956 postąpiono wobec setek skazanych w latach stalinowskich za szpiegostwo AK-owców. Rozumiem jednak, że tylko taka droga była dla was jedyną dopuszczalną, politycznie poprawną.
Tak. Mniej więcej w tym czasie pojawił się też w sprawie prof. Brzeziński, który był rehabilitacją pułkownika zainteresowany.

Podsumujmy „wtajemniczonych” po stronie polskiej.
Kwaśniewski, Cimoszewicz, Kubicki, Miller, Koźmiński oraz dwóch czy trzech prokuratorów, których Kubicki do tego włączył, bo oni musieli wiedzieć. Oni polecieli do Stanów przeprowadzić przesłuchania.

To byli: major Włodarczyk, kapitan Kwieciński i płk Gorzkiewicz, który do Stanów nie latał, a jeszcze w sierpniu 1995 wraz z gen. G. Czempińskim i m.in. z ministrem sprawiedliwości J. Jaskiernią, mimo wyroku Izby Wojskowej Sądu Najwyższego, która w maju 1995 uchyliła karę śmierci i przywróciła stopień pułkownikowi, wznowił śledztwo by podtrzymać zarzuty i listy gończe z 1984, oraz odmawiał zwrotu mienia bezprawnie odebranego Kuklińskim.
Chyba tak.

Kryptonim i szyfr

Rozmowy z ambasadorem Koźmińskim na ten temat prowadził Pan wyłącznie przez telefon, z pominięciem kanałów dyplomatycznych.
Nie wysyłałem do nich (Koźmińskiego i Brzezińskiego - HP) żadnych depesz i oni do mnie też nie wysyłali, bo baliśmy się, że powstanie przeciek i...

A dla zwiększenia bezpieczeństwa rozmowy prowadziliście szyfrem.
Szyfrem.

„Nasz przyjaciel” to był pułkownik Kukliński. Ministerstwo miało kryptonim „Fabryka”.
Każdy miał jakiś kryptonim i dzięki temu z Koźmińskim doskonale się porozumiewałem.

Wobec tego jeśli szyfry, tajna operacja – to czy miała ona między wami jakiś kryptonim?
Chyba nie, nie miała chyba kryptonimu (śmiech), ale nie pamiętam...

To jest pytanie z rodzaju tych, które młodzi ludzie zadają mi na spotkaniach. Np. - w jaki sposób pułkownik w radzieckich sztabach robił zdjęcia dokumentów, że go nie przyłapali...
A może miała kryptonim? Może po prostu mówiliśmy… jakoś tak… na pewno nie „Pułkownik”. … Wydaje mi się, że używaliśmy słowa „Klient”. Nie wiem, dlaczego ten „Klient” się pojawił. Tak! Operacja „Klient” (śmiech).
(Kryptonimu „Client” używano na terenie USA, w Polsce i w rozmowach wtajemniczonych między sobą - „Zainteresowany” i „Podróżnik” – przyp. aut.).

Korzyści czy przyzwoitość i racja stanu

Kiedy zaczął Pan dopuszczać myśl, że Ryszard Kukliński działał wyłącznie z pobudek patriotycznych, a werbując do swojej autorskiej misji Amerykanów, ocalił Polskę przed nuklearną zagładą?
W tamtym okresie patrzyłem na to inaczej. Mnie po prostu przekonywał argument, że Polska musi wejść do NATO i jest problem przy wejściu do NATO. Wobec tego ten problem trzeba zdjąć. Problem nazywał się Kukliński. I tyle. Ja patrzyłem na to głównie przez ten pryzmat. Uważałem, że Polska powinna być jak najszybciej w NATO i wszystko, co przeszkadza, trzeba po prostu usuwać.

Pan sam doszedł do tego, że Polska musi znaleźć się w NATO?
Oczywiście, zakładałem, że najpierw musimy znaleźć się w NATO, a potem w Unii Europejskiej. I jestem szczęśliwym człowiekiem, że uczestniczyłem w jednym i w drugim. Ale wtedy to też nie było jasne i pamiętam moje rozmowy z premierem czy prezydentem. To nie było takie jasne. Rzeczywiście Kukliński to jest jakaś przeszkoda. W pewnym momencie miałem takie wrażenie, że moje otoczenie uważa, że to sprawa wyolbrzymiona.

Przez kogo?
Przez rozmaitych ludzi, którzy przy okazji NATO chcieliby sprawę Kuklińskiego definitywnie załatwić.

Mieli na myśli Amerykanów?
Głównie środowiska wewnętrzne i polonijne. I jak rozmawiałem – nie wiem, czy z prezydentem, czy z premierem – to słyszałem: "no nie przesadzajmy, i tak wejdziemy do NATO, Kukliński nie jest żadną przeszkodą, a jak się w to zaangażujemy to będziemy mieli same kłopoty – żadnej korzyści, a same kłopoty, a i tak wejdziemy do NATO". Okazało się, że nie. Dla mnie decydująca była wizyta Clintona w Polsce latem 1997 roku. W agendzie tej wizyty były rozmowy plenarne, ale była też tzw. rozmowa w cztery oczy: Kwaśniewski-Clinton.

I Clinton „podziękował” Kwaśniewskiemu za wszystko, co zrobił w sprawie Kuklińskiego.
Nie, dlatego że wtedy to nie była sprawa zakończona.

Tym rzekomo kończącym „podziękowaniem” dał Kwaśniewskiemu ostry doping do załatwienia jej wreszcie.
Mnie przy tym nie było. Ze strony polskiej był Kwaśniewski i ktoś jeszcze (J. Koźmiński – przyp. aut.), a z amerykańskiej Clinton i Daniel Fried, który był jego doradcą ds. Europy Wschodniej. Później Fried mówił mi, że Clinton miał dwie czy trzy sprawy i jedną z tych spraw był Kukliński. Clinton powiedział, że sprawa istnieje, że jest problemem, jest przeszkodą, i wie, że sprawa jest w toku, ale prosi prezydenta o jej definitywne zakończenie. Zatem jeżeli prezydent Ameryki ma temat na agendzie, to znaczy, że jest to ważny temat. A na dodatek mówi o tym w cztery oczy. Wrócę jeszcze do 1996 r., bo wtedy właśnie z Leszkiem Kubickim ułożyliśmy taki sposób postępowania i najważniejszym pytaniem było, czy Kukliński zechce zeznawać przed polskimi prokuratorami wojskowymi, jednym słowem czy zgadza się na przesłuchanie.

Szczególnie w kontekście „wyższej konieczności"
Tak. I to nie było jasne, czy się zgodzi. Ale tę sprawę wziął na siebie prof. Brzeziński. Wydaje mi się, że on przekonał pułkownika. Zapytał tylko w jednej z naszych rozmów, czy możemy zobowiązać się, że ci prokuratorzy będą tytułować Kuklińskiego „panie pułkowniku”, że to dla niego bardzo ważne. Zapewniłem: -tak, to jest do załatwienia. (Stopień został w 1995 przywrócony przez Sąd Najwyższy, ale Prokuratura Wojskowa podtrzymywała nakaz aresztowania, listy gończe i konfiskatę mienia – przyp. aut.).

W lutym 1997 spotkał się Pan w Waszyngtonie z prof. Brzezińskim, który z własnej woli i dyskretnego upoważnienia prezydenta Clintona prowadził sprawę pułkownika. Ta rozmowa jest znana bardziej dziennikarzom niż historykom. Jak Pan ją zapamiętał?
Po jakimś czasie dostałem wiadomość od Brzezińskiego, że Kukliński się zgadza. Wobec tego w pełnej konspiracji poleciało do USA dwóch prokuratorów, którzy zainstalowali się w Instytucie Brzezińskiego – w ambasadzie nikt nie wiedział, że oni są. Odebrał ich osobiście ambasador (Koźmiński) z lotniska. Załatwił im nocleg tak, żeby nikt o tym nie wiedział i oni urzędowali u Brzezińskiego w instytucie. Tam odbywały się te przesłuchania (trwały 5 dni – przyp. aut.). Po nich Kubicki powiedział, że teraz te wszystkie zeznania muszą być poddane analizie, czy można przyjąć uzasadnienie działania w warunkach wyższej konieczności. Był już 1997 rok, a tutaj sprawa trochę ugrzęzła, prace w prokuraturze zaczęły się przeciągać. Brzeziński w tamtym czasie znów był w Polsce. Pytał mnie, co się z tym dzieje i dlaczego tak długo trwa. Myślę, że Kubicki nie chciał wywierać żadnej presji, tylko żeby to zwyczajnie dojrzało. W jakimś upalnym dniu poleciałem z Kubickim do Juraty, do prezydenta Kwaśniewskiego, żeby się jeszcze naradzić w gronie trzech osób. Potem przyleciał Clinton, chyba był czerwiec... Kiedy ten Clinton tu był?

10 lipca 1997 roku.
No to w sierpniu prokuratorzy byli gotowi. Kubicki powiedział, że zakończyli pracę i że jest przygotowany wniosek o pełną rehabilitację właśnie z powołaniem się na artykuł o działaniu w warunkach wyższej konieczności.

4 września byli w Waszyngtonie z decyzją o umorzeniu śledztwa wydaną w dniu 2 września.
Pojechali? Bo nie pamiętam...

Oświadczyli to pułkownikowi osobiście. Wcześniej jeszcze L. Kubicki poinformował o tym J. Koźmińskiego, przypominając zarazem o kontekście nadchodzących wyborów w Polsce. Wtedy J. Koźmiński, po uzgodnieniach z prof. Brzezińskim oraz pułkownikiem Kuklińskim, zasugerował, aby nie ogłaszać decyzji o rehabilitacji do wyborów, tak by w końcówce kampanii nie zagrywano sprawą pułkownika...
Tak, wchodziliśmy w kampanię wyborczą. Powiedziałem Kwaśniewskiemu: Słuchaj, trzeba to utajnić i nie ogłaszać do wyborów, bo jeśli zrobimy to przed wyborami, to różne siły będą chciały włączyć to do kampanii. Nam to nie pomoże na pewno, będziemy atakowani. Po co w ogóle sprawa Kuklińskiego ma służyć tej jatce wyborczej? Umówiliśmy się, że niezależnie od wyniku wyborów, na drugi dzień zostanie to ogłoszone. Brzeziński ogłosi w Stanach. W niedzielę były wybory, i w poniedziałek Brzeziński to ogłosił, a ja… jeszcze w przeddzień wyborów poszedłem do generała Jaruzelskiego, żeby go uprzedzić. Uznałem, że powinien wiedzieć. Przyjął mnie osobiście, w gabinecie. Powiedziałem: Panie generale, chcę pana uprzedzić, że za 2 dni zostanie ogłoszona decyzja o zakończeniu sprawy płk. Kuklińskiego, pełnej rehabilitacji. Zapytał: Kto w tym uczestniczył? Mówię: No, ja. On: A kto jeszcze? Ja: Premier Cimoszewicz i prezydent Kwaśniewski. Racja stanu tego wymagała, trzeba było to zrobić. Generał: Przyjmuję do wiadomości. Dziękuję. Pożegnałem się.

Spotkanie dwóch światów, wrażenia

Kiedy po raz pierwszy spotkał się Pan z pułkownikiem? W trakcie tej operacji czy dopiero po?
Dopiero po. Przed jego przyjazdem do Polski. Kiedy przyjechał...?

Koniec kwietnia 1998. Niedługo wcześniej spotkał się Pan z nim w Wirginii 21 marca 1998 roku. Tylko czy w ramach tajnej operacji w 1997 nie było między Wami dyskretnego spotkania?
Nie. Umówiliśmy się, że będziemy trzymać absolutnie wysokie warunki ostrożnościowe, aby spotykali się tylko ci, którzy muszą, a wiedzieli o tym też tylko ci, którzy musieli. Prasa węszyła, nie chcieliśmy, żeby dziennikarze się dowiedzieli i po prostu to storpedowali. Spotkałem się z Kuklińskim przed jego przyjazdem do Polski, tak, ale już po ogłoszeniu rehabilitacji, w czasie wiosennej wizyty w Waszyngtonie w 1998 roku.

21 marca w hotelu, w Wirginii po raz pierwszy spotkał się Pan w cztery oczy z pułkownikiem na śniadaniu. Co jedliście?
Chyba jajecznicę.

Na boczku (śmiech L. Millera). Ci, których tam nie było zanotowali, że Pan był pod rosnącym wrażeniem pułkownika, a pułkownik wyraźnie wzruszony. Obiecaliście sobie kolejne spotkania. Na ostatnim, w sierpniu 2002 roku, przyjmował pan pułkownika w Warszawie już jako premier rządu.
Wcześniej spotkałem się z nim w styczniu w Waszyngtonie.

Po tym pierwszym spotkaniu, udzielił Pan wywiadu w Radiu ZET (23 marca 1998 roku) gdzie uznał Pan publicznie historyczne zasługi pułkownika dla Polski i NATO.
W tej Wirginii siedzieliśmy ze 3 godziny. Było tam zabawne zdarzenie. Pułkownik zapytał, czy nie napiłbym się jakiegoś wina. Powiedziałem, że chętnie. Przyszedł kelner i pułkownik chciał zamówić dwie lampki czerwonego wina. A ten kelner: Bardzo przepraszam, panowie, ale u nas w soboty alkohol się podaje od 13 (śmiech). Bardzo nam się to spodobało. Wina nam nie podano, bo to było przed 13 (śmiech).

Chcę Pana zapytać, lecz nie wiem jak to pytanie sformułować. Chodzi o Pańskie, ludzkie, ale także historyczne uczucia i refleksje po tym spotkaniu. Proszę mi pomóc, co to było - wzruszenie, wrażenie, uznanie, szacunek?
Głównie mówił Kukliński. Starał się mnie przekonać do swoich pobudek, co nim kierowało. Oceniał, iż ewentualny konflikt wojenny doprowadzi do straszliwego uderzenia jądrowego i to wszystko będzie się działo na terytorium Polski.

Wiedział, że Zachód nie miałby innego sposobu powstrzymania drugiego rzutu Armii Czerwonej.
Tak. To była wizja przerażająca. Uznał, że musi temu przeciwdziałać. A mógł przeciwdziałać tylko w taki sposób, w jaki przeciwdziałał. Mówił, że jak nawiązał kontakt z Amerykanami, to w pewnym momencie był rozczarowany, że jego partnerem jest CIA, a nie na przykład struktura cywilna czy wojskowa. To go na początku deprymowało. Byłem gościem dyrektora CIA w jego gabinecie. Zacząłem się ciekawie rozglądać. I Deutch (John M. Deutch, dyrektor CIA od V.95 do XII.96 – przyp. aut.) mówi do mnie: Widzę, że pan się tak rozgląda. I jakie ma pan wrażenie? Mówię: Tak jak na filmach trochę. Poza tym, trudno nie czuć ciekawości, jak się jest w gabinecie, z którego współrządzi się światem. Na co on: Panie Miller, my jesteśmy zwykłą instytucją, tyle tylko, że pracujemy zagranicą, zbieramy tylko informacje, nic więcej. (śmiech L. Millera).

Wróćmy do Wirginii. Tomasz Lis w „Wielkim finale…” pisze: Leszek Miller, przez tyle lat przekonany, że Ryszard Kukliński to zdrajca, teraz był pod wrażeniem pułkownika. Kukliński był przekonujący i bardzo ludzki.
Tak było.

"Ludzie, których 10 lat wcześniej dzieliło absolutnie wszystko, teraz rozmawiali ze sobą, jakby tamte bariery przestały istnieć".
Zgadza się wszystko. Polubiłem wtedy pułkownika. Ludzie jak się spotykają po raz pierwszy na początku są tacy ostrożni, „obwąchują” się, ale jak rozmowa idzie dobrze, to człowiek zaczyna rozumieć punkt widzenia drugiego. I wtedy też Kukliński powiedział mi, że jeżeli chodzi o Jaruzelskiego, to nie ma złej opinii o nim, uważa go za postać cokolwiek tragiczną – wywieziony na Sybir, stracił ojca, potem cały czas w wojsku itd. W tych warunkach, jakie były, to Kukliński wypowiadał się o nim z szacunkiem. Bardzo mnie poruszyła opowieść o rodzinie. Długo o tym mówił, o swoich synach i o żonie. Szczególnie o synach, bardzo go to bolało... Pan wie, jak było z synami – pierwszy zniknął na morzu, przy czym nie był to żaden rejs, a drugi został rozjechany na parkingu pod uniwersytetem w Phoenix. A wie Pan, że są opowieści o tym, że oni żyją.

Gdy w 2009 rozpoczęliśmy starania o pomnik dla pułkownika w Krakowie i zrobiło się o tym głośno, to nagle zaczęły się pojawiać właśnie takie insynuacje gen. Kiszczaka (w wywiadzie jw. -przyp. aut.) Jego znajoma słyszała to jakoby bezpośrednio z ust pani pułkownikowej Kuklińskiej. W tym samym czasie w Stanach ukazał się artykuł w stylu „tak, są, żyją, mają się świetnie”. Tyle, że nikt ich nie widział. Typowa akcja a’ la „ciemny lud to kupi”. Nie mieliśmy wątpliwości skąd nagle wzięły się te teksty, skąd ten żałosny występ Kiszczaka.
Ja też tak to zapamiętałem. Ale wracając do lat wcześniejszych - w styczniu 2002 roku, już jako premier byłem w Białym Domu i przyjąłem pułkownika w polskiej ambasadzie. Zapytałem, czy nie chce wracać do Polski na stałe. Mówiłem, że powinien wrócić. W sierpniu on znów przyjechał do Polski i Szaniawski z nim przyszedł do mojej kancelarii. Zaprosiłem ich na obiad... (L. Miller pomógł wtedy pułkownikowi w zakupie nowego mieszkania na warszawskim Żoliborzu – przyp. aut.).

Koszty, honory i przyszłość

Akademiccy historycy wskazują dziś Pana jako tego, który zdecydowanie doprowadził do całkowitego oczyszczenia pułkownika z zarzutów aktu oskarżenia w tajnym procesie Sądu Wojskowego, zakończonym w maju 1984 wyrokiem śmierci dla pułkownika i kompletnym obrabowaniem całej jego rodziny. Myślę o tzw. konfiskacie mienia także Bogu ducha winnych członków rodziny. Jak Pańscy starzy i aktualni wówczas koledzy partyjni odnieśli się do Pana po tajnej operacji rehabilitacyjnej? Krótko mówiąc, od których Pan najmocniej oberwał, a którzy chwalili?
Nikt nie chwalił, natomiast miałem oczywiście same kłopoty, bo w 1997 roku po przegranych wyborach, tutaj w Sejmie był wybór szefa klubu parlamentarnego i ja wtedy kandydowałem, razem ze Szmajdzińskim. Wtedy oczywiście mnie zaatakowano, że popieram zdrajcę i że zachowałem się niewłaściwie. Ale mimo to i tak wygrałem te wybory.

A był ktoś taki, kto chciał Panu urwać głowę za to?
Takich gwałtownych napaści nie było, ale były takie... "drogi Leszku, stanąłeś po niewłaściwej stronie".

Maciej Pach: Co do kwestii wyboru szefa klubu parlamentarnego, te zarzuty wtedy były przez pana kolegów klubowych formułowane w większości rzeczywiście z przekonania, że – w ich mniemaniu - "zdrajcy" nie należy rehabilitować, czy też motywacja była taka, że naraził pan elektorat własnej partii na złość?
Tak, że ta sprawa nie przysporzy nam ze strony naszego elektoratu popularności, a przeciwnie – stracimy. I że to był błąd, bo trzeba się było w to nie angażować, a jak ktoś to musiał załatwić, to dlaczego ty, drogi Leszku? Przecież tylu ludzi jest do załatwiania takich spraw.

No bo do Pana przyszedł Szaniawski.
(śmiech) No ale właśnie, "dlaczego do ciebie".

Ooo! To jest podejrzane (śmiech).
Maciej Pach: Czyli raczej dominowały względy pragmatyki politycznej, a nie jakaś ideologiczna wojna?
Do dziś mam z tym problemy. Jak jestem na jakimś publicznym spotkaniu i zdarzy się jakiś były, emerytowany oficer itd., to zawsze jest tak: Aaa, a przecież Pan przyczynił się do rehabilitacji tego zdrajcy, jak pan mógł to zrobić?

Nie jest tak źle, jak jeszcze mówią per pan.
Nie ma jakiejś agresji. To brzmi raczej: Jak pan mógł to zrobić, taki błąd, stanął pan po stronie zdrajcy.

Jesienią 1996 kilkunastu radnych Krakowa z dr. Antonim Kuźniarem i prezydentem Krakowa Józefem Lassotą na czele postanowiło wyróżnić pułkownika Honorowym Obywatelstwem Królewskiego Miasta Krakowa. Procedura do uchwały, na wskroś jawna, została rozpoczęta w tym samym czasie, co Pana akcja z Jerzym Koźmińskim. Krakowski Sojusz wychodził ze skóry by ją unicestwić. 7 maja 1997 roku, w 14 dni po zakończeniu w gabinecie prof. Brzezińskiego w Waszyngtonie rozmów pułkownika z prokuratorami wojskowymi z Polski, licząc na zerwanie quorum radni SLD w komplecie opuścili salę obrad, gdy głosowano uchwałę. Źle policzyli. Dzięki temu manewrowi SLD Ryszard Kukliński został honorowym obywatelem Krakowa bez żadnego głosu sprzeciwu. Kraków wydał pierwszy akt demokratycznej, niepodległej i historycznej rehabilitacji społecznej. Czy sądzi pan, że to przysłużyło się powodzeniu Pańskiej tajnej misji?
To są dwie rzeczy niezależne, całkowicie.

Ale świat o honorowym obywatelstwie Krakowa natychmiast się dowiedział. O Pańskiej robocie nic nie wiedział.
Ja naprawdę nie zabiegałem o nic. Jak już Brzeziński o tym kiedyś powiedział, to oczywiście zaczęły się i do mnie pytania itd. Zależało mi, aby ta sprawa była w mroku historii, zwłaszcza do pewnego momentu. I zwłaszcza teraz, kiedy już pułkownik nie żyje... Byłem wtedy na Helu. Ktoś zadzwonił, że pułkownik zmarł.... (11 II 2004 – przyp. aut.) … Później był problem z przewiezieniem do Polski urny. Zadzwonił do mnie Szaniawski i mówi: Słuchaj, Leszek, musimy coś zrobić, bo to nie może być tak, że ktoś wyniesie urnę w pudełku, czy ty... To musi być jakiś ceremoniał. Powiedziałem Szmajdzińskiemu, był wtedy ministrem obrony. On to zrobił. Załatwił ten ceremoniał. Przecież tylko my mogliśmy to zrobić. Bez wojska by się to nie odbyło.

Byliśmy na pogrzebie, na Wojskowych Powązkach 19 VI 2004. Był Antoni Kuźniar i Józef Lassota. Żołnierze na baczność przejmowali z naszych rąk wieniec od Rady Miasta Krakowa.
Szmajdziński wydał dyspozycje w tej sprawie. Tak, żeby wszystko było dobrze zrobione. … Natomiast, wie Pan, to, że ta sprawa będzie dzielić...

Już niedługo.
Dla mnie to oczywiste. Wiele lat pewnie musi upłynąć, żeby jakoś to się udało zracjonalizować. Powiem zupełnie szczerze. Jeżeli się pojawia moje nazwisko w tych wszystkich kontekstach, to z punktu widzenia moich interesów politycznych tym gorzej dla mnie. Dlatego, że to środowisko uważa mnie po prostu... nie chcę użyć niecenzuralnego słowa.

Maciej Pach: Ależ śmiało.
Uważają mnie za palanta, który się wdał w jakąś podejrzaną grę, która mogła tylko przynieść same nieszczęścia i same straty. W moim środowisku mam opinię człowieka do trudnych zadań. No i tu właśnie jest klasyczny przykład, gdzie nie było nikogo innego, kto mógł się tego podjąć, no to Miller, prawda, ale przecież mogliśmy mieć tylko same straty i mamy same straty z tego powodu. A jak mówię w czasie dyskusji: No dobrze, ale to była sprawa, którą trzeba było załatwić. Nawet, jeżeli już nie chcemy wnikać w pobudki Kuklińskiego itd., chodziło po prostu o wejście do NATO. No to jest odpowiedź: Eee tam, przecież i tak byśmy weszli.

Kilkanaście godzin po niezwykle uroczystym wręczeniu płk. Kuklińskiemu w Radzie Miasta przez prezydenta Józefa Lassotę tytułu Honorowego Obywatela Miasta Krakowa (29 IV 1998 r.), Senat USA 30 IV 1998 większością 80 głosów za do 19 przeciw podjął uchwałę ratyfikacyjną o przyjęciu Polski do NATO. Pułkownik był wtedy w Polsce. Między odebraniem tytułu Honorowego Obywatela Krakowa, za to właśnie co zrobił, a przed spotkaniem z robotnikami dawnej Huty im. Lenina. Jak Pan odbierał powrót pułkownika do Ojczyzny?
Rozmawialiśmy o tym. Miałem wrażenie, że on był tym wszystkim trochę zażenowany. Wtedy w Wirginii, kiedy się szykował do Polski i pytał mnie, na czym powinien się skupić, jakie akcenty w tych swoich tekstach rozłożyć itd. Sprawiał wrażenie, że jego pragnieniem jest taka cichutka, nie do końca sformalizowana wizyta. Chciał się spotkać ze swoimi przyjaciółmi, znajomymi, powspominać dawne czasy, przejść się tutaj po Warszawie... zobaczyć te ulice.

Podróż sentymentalna. A tu wjazd triumfalny...
...pójść pod sztab, pójść na ulicę, gdzie mieszkał... I to wszystko potem okazało się zupełnie inne. Takie właśnie jakby nie na tę skalę. Zapytałem go potem w Waszyngtonie: Jak pan wspomina tę wizytę w Polsce? A on mówi: Panie Leszku, ja się tak czułem nieswojo, mnie to wszystko... Do dzisiaj się czuję nieswojo, jak sobie to przypominam. Był szalenie skromnym człowiekiem i dla niego ta pompa, na którą zasłużył, była trudna do udźwignięcia. Mówił jeszcze: Tak mi było przykro, żeśmy się wtedy, w tym maju 1998 roku, nie spotkali.

A sugerował komuś, że chciałby się spotkać z, de facto, promotorem jego rehabilitacji?
Powiedzieli mu, że to jest niemożliwe. A najprościej byłoby w Sejmie, bo przecież on był tu w Sejmie, a ja przecież byłem wtedy szefem klubu.

Podejmowali go marszałkowie Senatu (Alicja Grześkowiak) i Sejmu (Maciej Płażyński).
No tak, więc najprościej byłoby to zrobić tutaj, ale powiedzieli mu, że to jest niemożliwe. Jak niemożliwe, to niemożliwe.

Donos, naciski, konieczność i przesłanie

7 maja 1998 w artykule „Pułapka politycznej beatyfikacji” na łamach „Gazety Wyborczej”, Adam Michnik, ówczesny mentor i wyrocznia, ogłosił: "Warto tedy przypomnieć, że ten niezwykły festiwal prawica i Kukliński zawdzięczają dwóm polskim politykom: Aleksandrowi Kwaśniewskiemu i Leszkowi Millerowi, którzy – według świadectwa Zbigniewa Brzezińskiego – przyczynili się w decydujący sposób do decyzji o prokuratorskim oczyszczeniu płk. Kuklińskiego z zarzutu zdrady głównej. (…) Dopiero dzięki akcji polityków z kręgów SLD stał się możliwy triumfalny przyjazd Kuklińskiego i jego polityczna beatyfikacja. Można być tym faktem zażenowanym, ale nie można go przemilczać". I tak na dwóch kolumnach „GW” obrywają też równo m.in: Nowak-Jeziorański, Traugutt, Piłsudski, „Czerwona Orkiestra” R. Sorge, Tischner, Hodysz, Mossad, CIA. Dobry jest Breżniew – bo zapewne nie myślał rozpętywać wojny (wybuch śmiechu L.Millera). Mamy tu - poza aktem strzelistym oburzenia – donos. Oto w porozumieniu i w zmowie, co najmniej z A. Kwaśniewskim, naciskaliście na decyzje prokuratorskie: płk. Gorzkiewicza, mjr. Włodarczyka, kpt. Kwiecińskiego! Odrzuciliście „ustalenia nowego śledztwa” z 1995 r. generałów UOP-u: Czempińskiego, Zacharskiego, Libery, Fąfary czy prokuratora generalnego J. Jaskierni! Łamaliście tedy prawo, by… zgodnie z prawem zrehabilitować pułkownika?
Nie rozmawiałem ani razu z którymkolwiek z prokuratorów prowadzących to śledztwo. Jestem czysty, bo nie wywierałem żadnej presji.

To kto wywierał?
Za innych nie mogę się wypowiadać.

...bo mamy grupę co najmniej pięciu w zmowie i spisku.
Gdyby wtedy Kubicki powiedział, że to jest nie do załatwienia, to nie wiem, czy rzeczywiście finał mógł być taki, jakim się skończyło. Cimoszewicz zrobił go ministrem sprawiedliwości właśnie po to, żeby minister sprawiedliwości był poza jakimkolwiek podejrzeniem. Myślę, że Kubicki to bardzo dokładnie i bardzo rzetelnie wszystko przeanalizował ze swoimi ludźmi i uznali, że biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, to jest taki artykuł, którego można użyć i załatwić sprawę.

Ten o działaniu - w kodeksowym sensie - w stanie wyższej konieczności, który nie pasuje do bezwzględnej (podkr. -aut.) konieczności niedopuszczenia do realizacji planu zbrodni totalnego unicestwienia własnego narodu?! Trzeba spojrzeć w głębię historii, dziejów, by zrozumieć, że to nie było przestępstwo popełnione w stanie wyższej konieczności, tylko elementarna konieczność obrony cywilizacji każdym dostępnym sposobem. Z tytułu moralnego, a nawet pospolicie pragmatycznego i biologicznego.
No tak, ale oni musieli użyć konkretnego artykułu w Kodeksie karnym. Musiała być podstawa prawna.

Bo metod rewolucyjnych już się wyrzekliście. A metodą rewolucyjną sprawę byłoby załatwić bardzo prosto.

Jestem bardzo rad, że w niewielkim gronie, w jakimś sensie zakonspirowanym, całą operację się przeprowadziło i zakończyło. I że pułkownik jeszcze mógł przyjechać do kraju oczyszczony z tych zarzutów. Dziwię się Michnikowi, bo historia, a zwłaszcza polska historia obfituje w takie postacie, takie zdarzenia. Mógł zacząć od… Konrada Wallenroda. (Śmiech)

Może skończyłoby się bezmyślne porównywanie perfekcjonisty jakim był pułkownik do mitomańskiego, ociekającego krwią nieudacznika… wodzonego przez nawiedzonego mentora. Ostatnie pytanie. Gdy Pańska wnuczka poprosi kiedyś – Dziadku, opowiedz mi o pułkowniku Kuklińskim – co jej Pan powie o tym człowieku?
Powiem, że znalazł się w bardzo trudnej sytuacji, i że wybrał takie rozwiązanie, do którego był najbardziej przekonany. I że to było niewątpliwie rozwiązanie korzystne dla Polski.

HP: Dziękujemy za rozmowę.

Z Leszkiem Millerem 16 marca 2012 roku w Sejmie RP rozmawiał Henryk A. Pach. Współpraca i zdjęcia: Maciej Pach.
Tekst autoryzowany przez Leszka Millera 9 kwietnia 2012 r.
Skrót rozmowy ukazał się w „Dzienniku Polskim” 4 V 2012 r. pt "Kukliński - Miller"
Znajdź nas na Google+

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Uwaga na chińskie platformy zakupowe

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto