Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Liffe 2013 - Festiwal filmowy w Lublanie dobiegł końca

Natalia Skoczylas
Natalia Skoczylas
Ostatnie dwanaście dni w Lublanie spędziłam głównie w ciemnych salach, gdzie z tłumną publicznością (zazwyczaj przynajmniej) chłonęłam filmowe obrazy. Selekcja sprostała oczekiwaniom, a różnorodność imponowała. Czas na słowa.

Rzadko bywałam rozczarowana filmami, które widziałam na LIFFE. Nie wiem, czy to wina świetnej atmosfery, darmowej czekolady i kawy rozdawanej przed seansami, które stawiały na nogi i osłabiały krytycyzm - czy po prostu świetnej selekcji i szczęścia w dobieraniu własnego programu.

Na pewno trafiło się jedno nieporozumienie - film "Spring Breakers", który o dziwo startował nawet w konkursie. Przyszło nas stosunkowo niewiele, kilka osób wyszło przed końcem, sporo jednak śmiało się w głos z tej w sumie żenującej historii. Bardzo amerykańskie kino dla nastolatków - jestem świadoma, że ten obraz w sumie poszukiwał ironicznego języka, którym mógłby opowiedzieć o zepsuciu współczesnej młodzieży i niebezpieczeństwach, którym czasami muszą stawić czoła w wielkiej metropolii. Mam też nieodparte wrażenie, że ta męcząca i przydługa historia jednak zadaniu nie podołała. Obraz jest kolorowy, wypełniony superpretensjonalną seksualnością, przemocą, nagością, bronią, narkotykami i słabą muzyką. Mamy imprezy na plaży, tony alkoholu, kilogramy białych proszków, piękne młode ciała w fluorescencyjnych bikini, drogie samochody i idiotów, którym się w życiu udało odnieść sukces. Amerykański sen w krzywym zwierciadle, brzydoty wyłażącej spod tego boskiego kalifornijskiego lata nie da się nie zauważyć. Mimo to film niczego nie wnosi - jeśli dziewczyny posuwające się do morderstwa miały być pikanterią i clue historii, to niestety nie pomogło. Całość nudna i zbyt krzykliwa jak na mój gust.

Problematyczny jest też "Shield of Straw" ("Wara no Tate") japońskiego reżysera Takashi Miike. I to niestety efekt pracy nad całkiem obiecującym tematem i materiałem - psychopatyczny morderca i pedofil zostaje wypuszczony z więzienia po odbyciu kary i szybko wraca do przestępstw. Po tym, jak jego ofiarą pada wnuczka milionera, dziadek wyznacza nagrodę - milion jenów - za zabicie lub nawet próbę zabicia Kunihide Kiyomaru. W tym samym czasie grupa superpolicjantów zostaje wyznaczona do zadania przetransportowania więźnia do Tokio. Wyobraźcie sobie akcję - seria napadów, morderstw, zakładnicy, różne środki transportu i cała masa moralnych dylematów, z którymi mierzą się policjanci. Kategorie dobra i zła zostają kompletnie zaburzone - nie jesteśmy już w stanie zdecydowanie ocenić żadnego z bohaterów (może poza bardzo jednoznacznie złym mordercą). I chociaż sporo jest w tym Tarantinowskiego poczucia humoru i groteski, to film w pewnym momencie zaczyna nudzić i męczyć powtarzającymi się dylematami, brakiem realizmu, pretensjonalnością dialogów i sztucznością. Pierwsza godzina bawi i interesuje, przez drugą szybko traciłam nadzieję na jakiś sensowny morał z tej historii.

Innym kontrowersyjnym obrazem był "Lewiatan" - dokument z ubiegłego roku, zrobiony przy współpracy Amerykanów, Brytyjczyków i Francuzów. Właściwie bez dialogów i bez akcji. Stąd ewakuacja ogromnego procentu publiczności z seansu już po kilkunastu minutach, kiedy stało się jasne, że nie dostaniemy od autorów żadnej historii (domyślam się, że mroczny tytuł i plakat obiecywały jakąś inspirującą przypowieść o ludzkiej naturze). "Lewiatan" to prawie półtorej godziny onirycznego kina, które dokumentuje wyprawę na połów ryb. Amatorskie zdjęcia i ujęcia, trzęsące się kadry, pracujący w kompletnej ciszy rybacy, ziarnistość obrazu, dźwięk generowany przez otoczenie budują specyficzną atmosferę. Prostota zajęcia, metodyczność, rytm są w nich w pewnym sensie poetycko ujęte. Dla mnie była to jednak przede wszystkim opowieść o człowieku pożerającym miejsce, w którym mieszka, brutalnie trzebiącym zasoby w imię konsumpcji. Biblijne cytaty zamykały kompozycję, naprowadzając widza na właściwy tor - ale w tej otwartej, nieopowiedzianej w sumie historii możliwych interpretacji jest wiele. I chyba to jednych zatrzymało przy tym mocnym obrazie, a innych na dobre przestraszyło. W każdym razie - widok szlachtowanych zwierząt i poznanie stylu pracy na statku dostarczają świetnego argumentu do porzucenia mięsa na dobre.

Może jeszcze jedna krótka relacja z pokazu "Nieznajomego nad jeziorem". Nie była to pełna sala, ale frekwencja niezła. Jak na gejowski thriller przynajmniej. Alain Guiraudie opowiedział w imponująco minimalistycznym stylu rewelacyjną, trzymającą w napięciu historię. Odwiedzamy wraz z głównym bohaterem boskie jezioro, które na plażę nudystów i miejsce "cruisingu" wybrali sobie lokalni geje. Niezobowiązujący seks, często imponująco zbudowane ciała, wakacyjna atmosfera, luźne znajomości, dyskrecja - takie mniej więcej są kluczowe koncepty bohaterów. Niewiele się o nich dowiadujemy, mimo to mamy czas na wyrobienie sobie sympatii i antypatii, szczególnie kiedy dochodzi do morderstwa, a później śledztwa. I chociaż film zrobiony jest w zaskakująco obiektywnej manierze, przemyca pewne oceny i pokazuje postawy, które w konserwatywnym (nie wiem, czy lubię to słowo w tym kontekście, ale jest ono sprawiedliwe) heteroseksualnym świecie są nie do wyobrażenia. Przynajmniej teoretycznie. Przynajmniej nikt nie ośmieliłby się ich tak ostentacyjnie wyrażać. Bardzo trudno jest też ocenić głównego bohatera i jego dziwną przygodę. Pozostawiając jednak na boku te wszystkie egzystencjalne rozważania - jest to fenomenalny, paraliżujący thriller, który nie da wam wytchnąć do ostatniej minuty.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto