Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Metrem jazda po stolicy

Wojtek Puchacz
Wojtek Puchacz
Prezydent Warszawy jako jedna z pierwszych wyszła na powierzchnię stacji Młociny.
Prezydent Warszawy jako jedna z pierwszych wyszła na powierzchnię stacji Młociny. Wojtek Puchacz
Stało się! Pierwsza linia metra została otwarta. Ale co mi tam po całej linii. Jakiś Natolin, Kabaty, Służew. W ogóle gdzie to jest? Dla mnie liczy się tych ostatnich kilka stacji na północy Warszawy, na które wszyscy tak długo czekaliśmy.

Było już całkiem nieźle, gdy w 2003 roku oddano do użytku stację przy dworcu Gdańskim. Ten fakt zbliżał mnie do centrum o całe kwadranse, które na co dzień można było spędzić stojąc w korkach. Oglądałem transmisję telewizyjną z otwarcia. Było co najmniej jak na wręczeniu Grammy: tłumy warszawiaków, a pośrodku Prezydent Warszawy dumnie wypinał pierś. A przecież do Bielan wciąż było jeszcze daleko.

Wszyscy się ucieszyliśmy, kiedy po kolejnych zwłokach ostatecznie otwarto stację Plac Wilsona. Ludzie gapili się na te niepomalowane ściany i tylko pytali głupio: "I co, to już gotowe?" Jakby nie znali historii Żoliborza. Jakby nie wiedzieli do jakich wydarzeń motyw stacji nawiązuje. Ale te niepomalowane ściany dało się ścierpieć. Metro było wszak o kolejne oczko bliżej bielańskiego krańca. Poza tym przecież zawsze można było spojrzeć na mieniący się szeroką gamą kolorów podświetlany sufit i odzyskać radość życia. Po prostu bajka, jak nic. Jakiś architekt zapomniał tylko zaprojektować przystanku autobusowego tak, by ludzie się na nim mieścili. W efekcie podjeżdżające autobusy zatrzymywały się niekiedy na sąsiednim pasie, by tylko nie potrącić wracających z pracy ludzi. Ale bywało niebezpiecznie. Nie trzeba było mieć szczególnie bujnej wyobraźni, by roztoczyć przed sobą wizję kolejnych potrąceń. Czekałem, aż ktoś w końcu wpadnie pod koła wielkiego Ikarusa mając w skrytości ducha nadzieję, że nie będę to ja.

Kiedy w 2006 roku zamiast otworzyć dwie, bez szczególnej fety dali nam tylko jedną stację, z Marymontu realnie nie korzystał nikt. Większość ludzi nadal wysiadała na Placu Wilsona. Bo komu chciało się czekać przez niespełna 10 minut, aż pociąg wahadłowy łaskawie zawita, by przewieźć pasażerów jedną stację dalej? I w gruncie rzeczy dochodziło do kuriozalnych sytuacji, że szybciej było na piechotę niż metrem. Jednak oddać trzeba było jedno: metro dojeżdżało już na Bielany w pełnym tego słowa znaczeniu. I tylko człowiek pytał się sam siebie, jak to możliwe, że opóźnione otwarcie stacji Słodowiec przeciągnęło się o niemal dwa lata!

Moment otwarcia dziwnie usytuowanej stacji Słodowiec był dla wielu moich znajomych momentem przełomowym. Odtąd bowiem mogli wypiąć się na zatłoczone autobusy, których domeną stała się niepunktualność i przesiąść do - o ironio - wcale nie mniej zapchanych wagonów podziemnej kolejki. Słodowiec również budził kontrowersje. - Kto tu budował chodniki?!? - bulwersowali się ludzie.
Rzeczywiście, sposób ułożenia ścieżki zdawał się być zupełnie nieprzemyślany. Ani to prowadziło na pasy, ani na przystanek. Jeśli wszyscy ci projektanci, wizjonerzy, architekci wierzyli, że do kolejki będziemy chodzili naokoło, grubo się przeliczyli. W końcu ludzie zaczęli deptać świeżo posianą trawę, co i ja poparłem.

Przed wakacjami zaczytywałem się w gazetach. W każdej bez wyjątku można było znaleźć wzmiankę o metrze na Bielanach. Kurczowo trzymałem się wersji, którą przeczytałem w jednym z dzienników. Dwie kolejne stacje miały być otwarte w lipcu, a węzeł Młociny dwa miesiące później. Ale ludzie w autobusach zaczęli gadać, że wcale tak nie będzie. Poza tym lipiec mijał, a rewelacji o otwarciu kolejnych stacji nie było. Wróciłem po wakacjach z nadzieją, że dojadę chociażby do Wawrzyszewa. Nic z tego. Na przedostatnią stację miałem trafić za kolejne długie miesiące.

Ogłoszono otwarcie I linii metra. Hura, hura. Wszyscy się cieszyli, choć pojawiały się także głosy niezadowolenia. - Jak skasują nam autobus 195, nigdzie już się nie dojedzie - mówiła z żalem pewna pani. Bo metro to nie dla niej. Ale otwarcie linii było i to nawet z niezłą pompą jak na te rejony stolicy. Jakiś didżej przyjechał, podobno też miała być sławna piosenkarka z Wielkiej Brytanii. Ja tam wcale jej nie znałem. Rada Warszawy zadecydowała nawet szczodrobliwie o nieodpłatnym udostępnieniu kolejki w sobotę od 16 do 24. Cóż za gest.

Pojechałem na imprezkę, żeby zobaczyć jak działają stojaki na rowery i naładować kartę miejską. Tyle. Media alarmowały zawczasu: Jeśli chcesz zmieścić się do pierwszego składu, który pojedzie ze Słodowca na Młociny, nie czekaj i już teraz ustaw się w kolejce. Mówiono nawet o możliwym zamknięciu stacji Słodowiec, aby zapobiec masówce. Ale czy to rzeczywiście taka frajda pojechać metrem na sam koniec? Poza tym wcale nie jako pierwszy. Kilka dni temu w autobusie, którym mam zwyczaj jeździć do centrum, młody człowiek opowiadał drugiemu, jak to nie zdążył wysiąść na Słodowcu, drzwi zamknęły mu się przed nosem i tym sposobem dojechał do końca. - I co tam jest? - dopytywał się jego kolega. - Nic, nawet stacji nie ma - odpowiedział wyraźnie dumny z siebie.

O 15 zaparkowałem mój rower na specjalnym miejscu dla jednośladów. Choć obsługa terenu zaprzeczała, działało. To samo z punktem obsługi pasażerów. Mieli otworzyć o 15, ale wszystkie wejścia były pozastawiane, nikt nic nie wiedział. Nie pozostawiono mi zatem wyboru i za namową ochroniarzy sforsowałem ogrodzenie. Udało się, wszystko funkcjonowało. Przed 16 na stację Słodowiec wjechał pociąg, który miał zabrać ludzi już do końca. Chętnych na przejażdżkę było co niemiara. Sami budowniczowie metra zdziwiliby się ile osób może wcisnąć się do kilku wagonów. W tłoku i smrodzie mijaliśmy kolejne stacje. Pierwszy wagon zajęła Pani Prezydent, obok niej miejscówkę grzał wczorajszy mężczyzna. Wszyscy robili zdjęcia.

Wysiedliśmy. Tumult ludzi przetoczył się przez stację, zdeptał dopiero co zasianą trawę aż starszym paniom gula rosła. - Panie, to skandal jest! - bulwersował się jeden z zapewne najprawszych warszawiaków patrząc z boleścią, gdy wszyscy jak jeden mąż wkraczali na trawę. Aż mu ślina leciała bokiem. Ale przyznać trzeba: stacja jak i cały kompleks Młociny robiły wrażenie. Atmosferę nakręcali przybyli licznie straganiarze i niezawodny mistrz grania na nogach od krzesła. Na co dzień można go spotkać przy stacji w centrum, a dziś proszę! Zdecydował się dać drażniący koncert nawet tak daleko od swojej macierzy.

Otwarcie stacji Młociny przyciągnęło setki jeśli nie tysiące warszawiaków. I w gruncie rzeczy było warto. Było trochę historii (opowieść o budowie metra), trochę sztuki (fragmenty musicalu "Upiór w Operze"). Można było zrobić sobie zdjęcie, poczytać darmowa gazetę, spróbować sushi, posłuchać muzyki, a dzięki wszechobecnym tłumom poczuć się jak w hipermarkecie. Teraz możemy zacząć śledzić budowę kolejnej linii metra. Już wiemy, że na Euro nią nie dojedziemy, pytanie zatem czy druga linia powtórzy los pierwszej.

od 7 lat
Wideo

Konto Amazon zagrożone? Pismak przeciwko oszustom

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto