Jak nie dać się zabić w szpitalu

2017-04-27 14:09:53

Pani doktor ponad godzinę wpatrywała się w ekran monitora. Zawołała nawet na chwilę swego kolegę. Po długim namyśle powiedziała wreszcie do córki: „Wie pani, ja tej wady tutaj nie widzę”. Niedowierzanie, szok, łzy. Jak to możliwe?! Opisana tu historia wydarzyła się naprawdę, choć wiem, że trudno będzie w to uwierzyć.
Ja dałabym wszystko, by móc wymazać te zdarzenia z pamięci.
Po wielu latach marzeń, obaw i starań moja jedyna córka była wreszcie w upragnionej ciąży. W dodatku była to radość podwójna, bo córka spodziewała się bliźniaków. Czuła się bardzo dobrze. Oczywiście cały czas była pod ścisłą opieką lekarzy. Chodziła do lekarzy i w Niemczech, gdzie obecnie mieszkają z mężem, i w Polsce. Wyniki wszystkich badań były wręcz wzorcowe. Jej polski lekarz jedną z wizyt podsumował: „Jak ja lubię przekazywać dobre informacje”. Dzieci rozwijały się prawidłowo i szybko rosły.
Był już 24 tydzień ciąży. Na początku grudnia kolejne badanie w Polsce, jak zwykle potwierdziło, że wszystko jest w najlepszym porządku. Lekarz stwierdził jedynie skracanie się szyjki i nakazał oszczędny tryb życia. Zalecił krótkie spacery i unikanie wysiłku. Kolejną wizytę wyznaczył na 21 grudnia. Wobec tego przez następne dwa tygodnie córka praktycznie leżała i kompletowała przez internet wyprawki dla dzieci. Powoli też planowaliśmy Święta. Zrobiłyśmy listę zakupów – córka zamawiała produkty w necie, ja sprzątałam i wieszałam dekoracje. Wspólnie ubrałyśmy choinkę. To miały być najpiękniejsze Święta w naszym życiu. Dnia 21 grudnia córka z zięciem udali się na zaplanowaną kontrolną wizytę. Już tyle razy słyszeli, że jest wszystko dobrze, więc tym razem również nie spodziewali się niczego złego. Szli po dobre wiadomości, to miała być tylko formalność. Tym bardziej, że był to ten lekarz, który „lubi przekazywać dobre informacje”. Niestety podczas badania lekarz stwierdził, że szyjka skróciła się do 11 mm, co grozi przedwczesnym porodem i córka musi natychmiast udać się do szpitala. Oczywiście do tego, w którym ów lekarz pracował czyli na Borowską. Zięć zawiózł córkę do szpitala i przyjechał do domu po jej rzeczy. Pierwszą noc spędziła na sali porodowej, gdzie nikt nie może wchodzić. Przepłakała całą noc. Była sama, nikt z nią nie porozmawiał, niczego nie wyjaśnił, żadnego wsparcia, żadnego ciepłego słowa. Lekarze byli przygotowani na rozwiązanie ciąży w każdej chwili. Jednocześnie natychmiast podali córce dożylnie leki przeciwskurczowe. Były to leki bardzo dobre (m.in. Tractocile). Działali profesjonalnie. I rzeczywiście, sytuacja była stabilna, nie pogarszała się, chociaż nikt córce tego nie powiedział.
Rano przenieśli ją do zwykłej sali na Oddziale Patologii Ciąży. Była to sala dwuosobowa z wc, łazienką i telewizorem, nowoczesne łóżka sterowane pilotem, specjalne szafki z rozkładanym stolikiem, a więc jak na polski szpital, warunki komfortowe. Tylko zięć nie mógł pojąć, dlaczego u nas trzeba mieć własne sztućce i papier toaletowy.
Nadal nikt nie porozmawiał z córką. Nikt jej nie powiedział, jakie leki otrzymuje, jak one działają i jakie są rokowania, nie mówiąc o jakimkolwiek wsparciu czy choćby uśmiechu. W końcu nie wytrzymałam i na trzeci dzień poprosiłam o rozmowę z lekarzem, który skierował córkę do szpitala. Sądziłam, że jest jej lekarzem prowadzącym. Myliłam się. Jak się później okazało, na tym Oddziale pacjenci nie mają swojego lekarza prowadzącego. To bardzo wygodne rozwiązanie dla ...lekarzy, bo tak naprawdę nikt z nich nie czuje się bezpośrednio odpowiedzialny za konkretnego chorego. Moja rozmowa z lekarzem trwała dwie minuty. Powiedział mi tylko, że podają córce najsilniejsze leki rozkurczowe, które „jak widać nie bardzo pomagają”. Dodał też, że córka musi wytrwać przynajmniej do 28 tygodnia. Po tych słowach pożegnał się. Nie chciał dłużej rozmawiać. To było dziwne zachowanie. Nie wiedziałam, co mam myśleć. Dlaczego powiedział, że leki nie pomagają, a jednocześnie zasugerował, iż „wytrwanie” do 28 tygodnia jest możliwe? Miałam mętlik w głowie, nerwy napięte do granic, wszystko mnie bolało, od trzech dni nie spałam. Nikt córce niczego nie wyjaśnił. Co parę dni badał ją inny lekarz. Jeden wpisał wyniki do karty choroby, inny zapomniał. Córce przekazywano tylko suche informacje. Za każdym razem gorsze. Niestety szyjka stopniowo się skracała: do 5 mm, do 2mm... Po każdym badaniu i usłyszeniu kolejnej strasznej informacji, córka płakała wiele godzin, była załamana, roztrzęsiona. Na poród ciągle jeszcze było zdecydowanie za wcześnie. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, czym grozi poród w tym momencie. Nawet jeśli dzieci by przeżyły, to byłyby poważnie chore. Nikt, żaden lekarz ani położna nie podeszła do jej łóżka, nie wzięła za rękę, by tak zwyczajnie, po ludzku porozmawiać, pocieszyć albo zapytać, czy ma pani może jakieś pytania. Patrzyłam na to z przerażeniem - jak to możliwe, że ludzie wykształceni i powołani do tego, by nieść wsparcie chorym i słabym, są tak nieczuli na ludzkie wołanie o pomoc. Niby robili wszystko co trzeba, podłączali kroplówki, wykonywali KTG, podawali leki i posiłki, ale działali jak roboty, bez emocji, w pośpiechu, byle tylko nikt o nic nie poprosił, byle nikt o nic nie zapytał. Szczerze mówiąc, gdyby nie internet, w ogóle byśmy nic nie wiedzieli - jak działają podawane leki, jakie jest zagrożenie, jak przebiegały i kończyły się podobne historie. Gdyby nie internet, nie wiedzielibyśmy jak córkę wesprzeć, jak z nią rozmawiać. Będąc w szpitalu zapisywałam sobie nazwę aplikowanego leku oraz to, co córka usłyszała „przypadkiem” w trakcie badania i po powrocie do domu czytałam w necie wszelkie informacje na ten temat, studiowałam skład leków, ich działanie, przeciwskazania, wchodziłam na różne fora, poszukując podobnych przypadków. I tak dowiedziałam się, że niewydolność szyjki to bodaj najczęstsza przyczyna zagrożenia przedwczesnym porodem. Przeczytałam dziesiątki, setki podobnych historii. Poznałam online kobiety, które musiały z tego powodu przeleżeć plackiem pół ciąży i ostatecznie wszystko kończyło się dobrze. Dobre wiadomości nazajutrz przekazywałam córce. Oboje z zięciem robiliśmy wszystko, co w naszej mocy, by córka się nie martwiła i mimo okoliczności, myślała pozytywnie. Każdy na swój sposób – ja byłam od rozmów merytorycznych, zięć zarażał córkę swoim pozytywnym myśleniem. Zresztą wszyscy potrzebowaliśmy wsparcia i nadziei, ale córka najbardziej, bo to w jej brzuchu „mieszkało” teraz dwoje dzieci, którym udzielały się jej emocje.
Mijały kolejne dni. Wiedzieliśmy, że czas działa na naszą korzyść. Walczyliśmy o każdy dzień. W Wigilię druga pacjentka wyszła do domu, więc mogliśmy urządzić w szpitalu namiastkę Świąt. Podzieliliśmy się opłatkiem. Udało się nam powstrzymać łzy - szybko zajęliśmy się nalewaniem barszczu do plastikowych talerzy, uważając, by się nie rozlał. Potem była ryba i kutia. Prawie jak w domu. W Sylwestra córka również została sama w pokoju, więc znowuż mieliśmy warunki, by zjeść wspólną kolację. Pomyślałam nawet o gałązce z cyferkami 2, 0, 1, 7 i śmiesznych czapeczkach. Ja byłam w szpitalu do 21-ej, potem młodych zostawiłam samych. Zięć wrócił około 2-ej. Pokazał mi zdjęcie córki w trzech czapeczkach: jednej na głowie i dwóch na brzuchu :) Po raz pierwszy od dziesięciu dni zobaczyłam na jej twarzy uśmiech.
I tak oto dotrwaliśmy do przełomowego 28 tygodnia. Byliśmy coraz spokojniejsi. Oprócz leków rozkurczowych córce podali także sterydy na rozwój płuc u dzieci. Wiedzieliśmy więc, że nawet jeśli urodziłyby się w tej chwili, to miałyby duże szanse na zdrowy rozwój. Było dobrze, a mogło być jeszcze lepiej. I było lepiej, bo oto nadszedł już 30 tydzień. Córka 2 - 3 razy w tygodniu była badana. Szyjka skróciła się do niebezpiecznego minimum. Wprawdzie od lekarza tego nie usłyszeliśmy, ale my już wiedzieliśmy, że to nie tragedia, że z tym „minimum” można jeszcze przeleżeć kilka tygodni. Żałowaliśmy tylko niepotrzebnego stresu. Jak to później córka powie: „cały czas stali nade mną z nożem”. Zadawałam sobie pytanie, dlaczego jakiś lekarz na samym początku nie powiedział mojej córce po prostu: „Dziewczyno, spokojnie, nic się nie dzieje, wprawdzie nie możemy przewidzieć, jak to będzie u ciebie, ale znamy przypadki, że z taką szyjką, a nawet z rozwarciem, kobiety leżą do końca ciąży i rodzą w terminie”? Takie słowa lekarza byłyby wówczas zbawienne. Ja mówiłam to córce wielokrotnie, ale moje słowa nie miały tej ...boskiej mocy.
Tak czy owak wiedzieliśmy, że najgorsze za nami.
Na początku stycznia podczas rutynowego badania USG jakiemuś lekarzowi nie spodobało się serce jednego z dzieci. Umówili więc córkę na specjalistyczne badanie kardiologiczne. Pani kardiolog wykonywała te badania na miejscu w szpitalu, dokąd przyjeżdżała raz w tygodniu. Badanie odbyło się 11 stycznia, w środę.
Pani kardiolog przystąpiła do badania. Najpierw zbadała pierwszego bliźniaka i stwierdziła, że u niego wszystko jest w porządku. Potem zaczęła badanie drugiego dziecka. Z kamienną twarzą, rzeczowo wymieniała po kolei wszystkie jego wady serca. I tak u drugiego bliźniaka wykryła cztery poważne wady serca, które bardzo dokładnie zmierzyła i opisała. Ostateczna diagnoza brzmiała: tetralogia Fallota. Zespół Fallota to cztery występujące jednocześnie wady serca, a mianowicie: ubytek w przegrodzie międzykomorowej, zwężenie drogi odpływu z prawej komory, przemieszczenie aorty w prawo nad przegrodę międzykomorową oraz przerost prawej komory. Po przekazaniu córce tych suchych informacji, lekarka dodała, że „w tej sytuacji dziecko nie ma szans przeżycia, szczególnie jeśli miałoby się urodzić przed 35 tygodniem”. Na tym badanie zakończyła i wyszła.
Nie wiem, jak córka przeżyła wysłuchanie tej straszliwej diagnozy, w dodatku przekazanej w tak karygodnie grubiański sposób. Byłam wtedy w drodze do szpitala. Gdy weszłam do sali, zobaczyłam moją córkę zalaną łzami, jakby zbitą, skurczoną, umierającą. Płacząc, szybko opowiedziała mi, co się stało. Mówiła i jednocześnie patrzyła na mnie takim rozpaczliwym wzrokiem, jakby oczekiwała, że ja zrobię coś, co ulży jej cierpieniu. W całym swoim życiu zawsze mogła na mnie liczyć, dlaczego więc nie tym razem...? A ja tym razem mogłam jedynie cierpieć razem z nią. Byłam bezsilna. Bezsilność jest najgorsza.
Na drugi dzień rano był obchód. Profesor Ordynator wszedł do sali na czele kilkunastoosobowej grupy studentów i młodych lekarzy i głośno oznajmił: „Mam obowiązek uprzedzić panią, że jedno z pani dzieci prawdopodobnie nie przeżyje porodu”. To był ostateczny werdykt, wyrok śmierci. Jedyne, czego każdy człowiek potrzebuje w takiej sytuacji, to odrobina nadziei, jakieś światełko w tunelu, coś czego można się na chwilę złapać, nawet jeśli miałaby być to iluzja, to jest potrzebna po prostu do przeżycia. O taką nadzieję błagała też córka. Umierało jej dziecko, umierało jej matczyne serce. Błagała tylko o jedno słowo otuchy. Resztkami sił cichutko zapytała: „Panie Profesorze czy możliwa jest pomyłka?”. Odpowiedź Profesora była krótka i nie dająca nawet krztyny nadziei: „NIE!”.
Nasuwa się pytanie, czego w tym dniu nauczyli się od pana Profesora Ordynatora studenci? Nauczyli się, że informację o śmierci dziecka przekazuje się matce w obecności kilkunastu postronnych osób. Nauczyli się, że informację o śmierci dziecka przekazuje się matce bez żadnych zbędnych wstępów, ot tak, na stojąco, prosto z mostu. Nauczyli się, że uczucia i emocje ciężarnej nie mają żadnego znaczenia, a jak poroni to trudno, siła wyższa.
Nazajutrz przysłali jednakże do córki psychologa. Tak każą przepisy. Pani psycholog kazała jej wyobrazić sobie, że leży teraz na plaży, że świeci piękne słońce, że słyszy fale uderzające o brzeg. No cóż, tego ją nauczyli na studiach. To już doprawdy była tragikomedia. Córka potrzebowała merytorycznej rozmowy, miała dziesiątki pytań, a tu przysyłają jej taką dziunię. Brak słów.
Młodzi podjęli decyzję o przeniesieniu do szpitala w Niemczech. Mają taką możliwość. Planowali to już w grudniu. Jednak wtedy sprawa nie była aż tak poważna i nie chcieli ryzykować. Teraz sytuacja była diametralnie inna i bardzo pilna. Otóż jedno dziecko, jeśli przeżyje, natychmiast po porodzie będzie musiało przejść operację na otwartym sercu z zastosowaniem krążenia pozaustrojowego i hipotermii. Jeśli natychmiast nie zostanie zamknięta przegroda międzykomorowa i udrożniony wypływ z prawej komory, może dojść do niedotlenienia. Po kilku latach operację trzeba będzie powtórzyć. To są bardzo skomplikowane operacje i wiadome jest, że w Niemczech poradzą sobie z tym lepiej. Tym razem nie było się nad czym zastanawiać. Musieliśmy szybko załatwić formalności. Kompletowaliśmy dokumentację. Ubezpieczyciel chciał dokładnie wiedzieć, jaki jest obecnie stan pacjentki. Lekarze niemieccy dzwonili do szpitala. My wysłaliśmy im zdjęcia dokumentów, w tym oczywiście diagnozę kardiologa, w której lekarka szczegółowo opisała wszystkie cztery wady serca. Typowy zespół Fallota. Cały czas zastanawialiśmy się też, dlaczego wcześniej nie wykryli tej wady lekarze niemieccy. Pewnie dzieci były jeszcze za małe i wady nie było widać. Choć z drugiej strony doczytaliśmy się, że wrodzone wady serca wykrywa się między 11 a 14 tygodniem ciąży. Dlaczego więc, nikt wcześniej tego nie wykrył?
W międzyczasie zięć znalazł w Niemczech już dwie rodziny, których dzieci urodziły się z tą chorobą i są po operacjach. Akurat te przypadki skończyły się dobrze. Dzieci żyją normalnie, chodzą do szkoły, no ale całe życie już będą musiały na siebie uważać i częściej się badać. Córka nastawiła się na wyjazd. Spakowałam jej rzeczy. Chciała wyjechać natychmiast, byle jak najdalej stąd. Trudno się dziwić. Niestety, z uwagi na tak poważną wadę serca płodu i zagrożenie przedwczesnym porodem, niemiecki ubezpieczyciel nie wyraził zgody na transport. Żaden lekarz w tej sytuacji nie chciał wziąć na siebie odpowiedzialności podczas podróży. W sumie to zrozumiałe.
Następne badanie ginekologiczne, było kolejnym wyrokiem - zaczynało się rozwarcie, lekarz zobaczył już ponoć worek owodniowy. Znowuż strach i łzy. Znowuż „stali nad nią z nożem”. Od połowy stycznia zabronili jej wstawać. Myli ją w łóżku, albo zięć, albo studentki, które akurat miały praktyki. Pielęgniarki na Borowskiej nie zajmują się myciem pacjentów.
Tymczasem Profesor Ordynator wpadł w panikę. Nie, żeby się tak bardzo martwił o moją córkę, o nie! Otóż trzeba wiedzieć, że od paru lat toczy się przeciwko Profesorowi i dwóm innym lekarzom z Borowskiej, sprawa sądowa o spowodowanie śmierci bliźniaków. Medykom grozi do pięciu lat więzienia. To głośna sprawa, swego czasu szeroko opisywana w prasie. Ponowna śmierć bliźniaka pod opieką Profesora, pogrążyłaby do reszty jego reputację. Profesor Ordynator musiał w trybie pilnym pozbyć się problemu. Wymyślił więc na poczekaniu jakieś fikcyjne bakterie, które rzekomo mogą dostać się do łożyska i zagrozić dzieciom. To była oczywista bzdura, co zresztą po paru godzinach potwierdziły wyniki badania krwi. Żadnych bakterii nie było. Tragikomedii ciąg dalszy. Później jeden z młodych lekarzy przyzna, że jak usłyszał o tych bakteriach był „w szoku”, ale przecież jak Profesor mówi, reszta milczy. Nikt nigdy nie odważył się zabrać głosu w obecności Profesora Ordynatora podczas obchodu, a tym bardziej mu się sprzeciwić. Profesor Ordynator coraz bardziej bał się o swoją skórę. W końcu nie miał już czego wymyślić i zapytał córkę wprost czy zgodzi się na przeniesienie do szpitala na ul. Kamieńskiego. Powiedział to, co już wiedzieliśmy, że właśnie w szpitalu na Kamieńskiego przeprowadza się takie operacje serca na noworodkach. Lepiej przewieźć matkę teraz, niż po porodzie samo chore dziecko. Córka zgodziła się bez wahania.
A czas wciąż działał na naszą korzyść. Im dzieci urodzą się później, tym będą silniejsze i operacja będzie miała większe szanse powodzenia. Zaczął się 34 tydzień ciąży. Dnia 24 stycznia przewieziono córkę do szpitala na Kamieńskiego. To dla nas pamiętna data. Zamknął się rozdział tragicznych wiadomości. Zamknął się rozdział bezduszności i zabijania słowem.
W szpitalu na Kamieńskiego od razu kazano córce iść pod prysznic. Przez cały czas pomagała jej przesympatyczna położna. Na taborecie rozścieliła prześcieradło, na którym córka usiadła jak królowa. Po tak długiej przerwie prysznic, szampon i mydło w tej szpitalnej łazience, był jak pobyt w najlepszym spa. Córka odżyła. Pozwolono jej też chodzić, wyjaśniając, że długie leżenie grozi martwicą. Rzecz jasna mogła zrobić kilkanaście kroków dziennie, bo więcej z tym brzuchem nie dałaby rady. Ale to, co najcenniejszego otrzymaliśmy na Kamieńskiego już od pierwszej chwili pobytu, to była nadzieja, ta życiodajna nadzieja, o którą córka tak rozpaczliwie błagała od ponad miesiąca. Wiem, że brzmi to niewiarygodnie i patetycznie, ale na Kamieńskiego po prostu otworzył się przed nami inny świat.
Przyjechałam najszybciej jak mogłam. Pomagałam córce się rozpakować. Sala tutaj była też dwuosobowa. Nagle weszła uśmiechnięta położna i widząc, czy raczej domyślając się, w jakim jesteśmy stresie, powiedziała do nas: „Spokojnie, nie takie przypadki przywożono nam z Borowskiej”. Za chwilę trzy przemiłe położne same poprosiły mnie do swojego gabinetu i powiedziały, żebym nie martwiła się na zapas. Ja na to ze łzami w oczach szybko powiedziałam im o zespole Fallota i o rozwarciu, a one nadal swoje, że mam się na razie niczym nie przejmować i poczekać na diagnozę ich lekarza. Oczywiście natychmiast pobiegłam z tym do córki. Przez ostatnie dwa tygodnie wiele razy rozważałyśmy, czy kardiolog mogła się pomylić. Pomijając kategoryczne wykluczenie pomyłki przez Profesora Ordynatora, same też niestety wiedziałyśmy, że pomyłka nie jest możliwa. Nie w przypadku aż czterech poważnych wad! Mieliśmy tą diagnozę na piśmie z pieczątką i podpisem kardiologa. Córka jest ścisłowcem, pracuje naukowo, kieruje się logiką, a ta niestety nie zostawiała w tym wypadku żadnego marginesu na błąd. Wiedziałam, że lekarze na Kamieńskiego znali tą diagnozę, dlatego byłam bardzo zdziwiona, że w ten właśnie sposób nas pocieszają. Wbrew arbitralnej diagnozie, wbrew logice, odważyli się dać nam nadzieję. Dlaczego? Czyżby nie wierzyli lekarzom z Borowskiej? Czyżby wiedzieli coś, czego ja nie wiedziałam?
Nazajutrz około południa specjalista kardiolog zabrała córkę, to znaczy jej dzieci, na badanie serc. Pani doktor ponad godzinę wpatrywała się w ekran monitora. Zawołała nawet na chwilę swego kolegę. Po długim namyśle powiedziała wreszcie do córki: „Wie pani, ja tej wady tutaj nie widzę”. Niedowierzanie, szok, wielka niespodziewana ulga. Jak to możliwe?! I znowu łzy. Tym razem łzy szczęścia. Córka tylko zapytała, czy te wady mogły zagoić się same w ciągu dwóch tygodni. Lekarka odpowiedziała, że tych wad nigdy nie było!
Powoli zaczynaliśmy oswajać się z myślą, że wszystko jest w porządku. Nie było to łatwe, wszak przez 15 dni umieraliśmy ze strachu przed tym, co miało nastąpić. Nie wiedzieliśmy, czy dziecko umrze, czy przeżyje i w jakim będzie stanie. Po 15 dniach tej niewyobrażalnej traumy, nagle z dnia na dzień, moja córka z najtrudniejszego przypadku medycznego stała się normalną, zdrową ciężarną. Żadnego zagrożenia już nie było. Nadal oczywiście walczyliśmy o każdy dzień, ale już na spokojnie. Dzieci mogły się urodzić już teraz, bowiem bliźnięta dojrzewają szybciej niż te „pojedyncze” i miesiąc przed terminem są gotowe do przyjścia na świat. Lekarze uzgodnili termin cesarskiego cięcia na ostatni dzień 36 tygodnia czyli na 17 lutego. Dzieci jednak nie chciały czekać tak długo. Przyszły na świat 10 lutego o godzinie 6.26 i 6.27 rano. Dwa zdrowe, silne chłopaki. Obaj otrzymali po 10 punktów w skali Apgar. Ważyli 2150 g i 1860 g. W inkubatorach byli tylko dwa dni, ale to raczej profilaktycznie. Ani przez chwilę nie byli podłączeni do żadnej aparatury, oddychali samodzielnie, oba serduszka pracowały prawidłowo.
Oczywiście jesteśmy dozgonnie wdzięczni szpitalowi na ul. Kamieńskiego. Jak się później dowiedziałam, różnice między tymi dwoma szpitalami są powszechnie znane. Koleżanka znająca oba środowiska, powiedziała mi wprost: „Wiesz, przykład idzie z góry - Dyrektor z Kamieńskiego żyje tą pracą, wszystkiego dogląda osobiście, praktycznie mieszka w szpitalu”. Okazało się też, że nazwiska lekarzy z Borowskiej, w szczególności w/w pani kardiolog i Profesora Ordynatora, są dobrze znane prawnikom specjalizującym się w dochodzeniu odszkodowań za błędy medyczne. Mało tego! Poszukując opinii o pani kardiolog, znalazłam trzy przypadki na forum oraz jeden w realu, gdzie pani doktor zdiagnozowała tak zwane dziury w sercu (ubytki w przegrodzie międzyprzedsionkowej), których jak się później okazywało, albo nie było wcale, albo same zarosły. Wszystkie te mamy trafiły później do szpitala w Zabrzu, gdzie się poznały i jedna z nich opisała to we wrześniu 2014 roku na stronie rankingu wrocławskich lekarzy. Cytuję fragment: „Jednej mamie będącej w ciąży, wykrywając wadę serca u dziecka powiedziała, że nie ma po co przychodzić na kolejną wizytę, bo dziecko już nie będzie żyło - patrzyłam na dziewczynkę, która wówczas miała 9 miesięcy i była normalnie rozwiniętym dzieckiem i nie wierzyłam!”. A ja czytałam ten komentarz i również nie wierzyłam - toż to wypisz wymaluj nasz przypadek! Jeden z prawników w rozmowie ze mną pozwolił sobie nawet na mały żart: „ona te dziury widzi już wszędzie”. Zastanawiałam się, jak to się stało, że Uniwersytecki Szpital Kliniczny zatrudnił taką właśnie „dziurawą” specjalistkę.
Ktoś mógłby mnie zapytać, dlaczego nie sprawdziłam opinii o lekarce przed tym nieszczęsnym badaniem. Więc po pierwsze badanie było niejako obligatoryjne, nie znaliśmy nawet jej nazwiska, no i nie miałam wówczas żadnych podstaw, by nie ufać specjaliście zatrudnionemu przez największy wrocławski szpital. A później córka rozmawiała z dwiema koleżankami, które zapewniły ją, że wspomniana kardiolog uchodzi za najlepszą na Dolnym Śląsku. No, a po badaniu, cóż..., do głowy mi nie przyszło, by podważać tak precyzyjną i definitywną diagnozę. Zresztą byłyśmy z córką zgodne co do tego, że mogła ewentualnie pomylić się co do jednej wady, ale przecież nie co do czterech wad jednocześnie!
Cała trójka, a właściwie czwórka (zięć dostał od Ordynatora specjalną przepustkę i spędzał w szpitalu całe dnie) musiała zostać w szpitalu jeszcze dwa tygodnie. Bliźniaki to nie lada wyzwanie. Szczęśliwi rodzice uczyli się przewijać i karmić. Dzieci przeszły badania kardiologiczne, neurologiczne oraz słuchu i wzroku. Wszystko było w porządku. Wreszcie lekarze zgodzili się na wypis.
Zostałam babcią i to od razu podwójną! To się nazywa szczęście, prawda?
Tylko dlaczego na drodze do tego szczęścia, tyle razy chciano nas zabić...?
Zamierzałam skierować sprawę do sądu. Jednak córka z zięciem nie chcieli nawet o tym słyszeć. Nie chcieli rozpamiętywać tego, co się stało, chcieli jak najszybciej zapomnieć o przeżytej traumie. Mają teraz dwóch wspaniałych synów i mają co przy nich robić. Patrzą w przyszłość. Poza tym wiedzieliśmy, jak długo ciągną się takie sprawy, na przykład w/w sprawa przeciwko Profesorowi Ordynatorowi o śmierć bliźniaków toczy się od maja 2011 roku. To byłoby wieloletnie rozdrapywanie ran. I to kosztowne, ponieważ w naszym wypadku nie mogliśmy raczej liczyć na żadne odszkodowanie, jako że sprawa zakończyła się przecież szczęśliwie, a za pracę prawnika trzeba by zapłacić. U nas w Polsce na zadośćuczynienie może liczyć tylko pacjent, któremu amputowano zdrową nogę lub zdrową nerkę. Uraz i cierpienie psychiczne ma dla sądu drugorzędne znaczenie, nawet jeśli, jak w naszym przypadku, mogło skutkować poronieniem.
Nie dane mi więc będzie, stanąć naprzeciwko pani kardiolog i Profesora Ordynatora i zadać im pytania: „DLACZEGO?”.
W sądzie często słyszymy zwrot: „nieumyślne spowodowanie wypadku, nieumyślne spowodowanie śmierci, nieumyślne wyrządzenie szkody itp.”. W naszym przypadku to nie było działanie nieumyślne. W naszym przypadku była to umyślna i świadoma zapowiedź śmierci człowieka. Co gorsze, zapowiedź nie pozostawiająca żadnych wątpliwości, żadnych obiekcji, żadnych niepewności. Wykrycie czterech wad serca, tak precyzyjne ich opisanie i uprzedzenie matki o śmierci jej dziecka, nie można tłumaczyć zwykłym błędem lekarskim. Nie można tego nawet nazwać błędem. To nie był błąd. To był wyrok.
Na szczęście moje wnuki „olały” diagnozę „wybitnej” specjalistki. Były ponad to. Wbrew jej wyrokowi, obwieszczonemu publicznie przez Profesora Ordynatora, chłopcy urodzili się zupełnie zdrowi, silni, odporni. Szybko przybierają na wadze. Są śliczni i kochani. I robią takie zabawne minki. Wczoraj zaczęli się uśmiechać. - babcia Bożena

Jesteś na profilu Bożena Posadzy - stronie mieszkańca miasta Polska. Materiały tutaj publikowane nie są poddawane procesowi moderacji. Naszemiasto.pl nie jest autorem wpisów i nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanej informacji. W przypadku nadużyć prosimy o zgłoszenie strony mieszkańca do weryfikacji tutaj