Olga Borys: "Człowiek całe życie próbuje zrozumieć świat"

2019-10-04 21:19:24

Adam Sęczkowski (Odkrywamy Idoli): Po przeprowadzce z Wrocławia mieszkała Pani ze swoim ówczesnym narzeczonym Wojciechem Majchrzakiem w Łodzi w Domu Aktora.
Olga Borys: Na ul. Narutowicza, na piątym piętrze, z widokiem na prosektorium Akademii Medycznej (śmiech).

Podobno Jan Machulski sprawił, że skończyła Pani studia aktorskie.
- To mój dobrodziej. Młodym ludziom często brakuje pokory. Pamiętam, że jak coś mi nie poszło po drugim roku we Wrocławiu, to zamiast pisać odwołania do władz uczelni, wzięłam książkę od niemieckiego, zwiałam z domu zanim rodzice wrócili z pracy, bo przecież nie pozwoliliby mi takiej głupoty zrobić, i z tymi książkami od niemieckiego w reklamówce i plecakiem ze stelażem, przyjechałam do Wojtka Majchrzaka, mojego ówczesnego chłopaka, który pracował wtedy w Teatrze Powszechnym u Macieja Korwina, stanęłam w drzwiach i powiedziałam: „Cześć, wylali mnie z Wrocka, ale nieważne, bo będę tutaj zdawać na germanistykę”. Wojtek oczywiście uznał to za nonsens i zadzwonił do Macieja Korwina swojego dyrektora i jednocześnie pedagoga w łódzkiej „Filmówce”. Ten porozmawiał z ówczesnym dziekanem Wydziału Aktorskiego Janem Machulskim. Wstawił się za mną także Bronisław Wrocławski. Żeby przekonać Jana Machulskiego nie trzeba było takich dział wytaczać, chodziło raczej o Radę Wydziału. Mając takich sprzymierzeńców udało mi się ten drugi rok poprawić w Łodzi. Pamiętam jak zapytałam Jana Machulskiego: „Panie dziekanie, jak się odwdzięczę?”, a on na to: „Miej same piątki”. Później na XV Festiwalu Dyplomów Szkół Teatralnych dostałam pierwszą nagrodę aktorską i Jan Machulski podszedł do mnie i powiedział: „Widzisz jak mi się ładnie odwdzięczyłaś”. Był tak kochany, że został nawet recenzentem mojej pracy magisterskiej.

I rzeczywiście były same piątki od góry do dołu?
- No różnie to tam było, czasem się noga powinęła, człowiek zabalował.

Jest Pani częstym gościem w Łodzi.
- Jestem studentką studiów doktoranckich w ”Filmówce”, przedłużam sobie jeszcze rok, bo nie zdążyłam napisać doktoratu.

Jakim miastem jest według Pani Łódź? Ma Pani w Łodzi wyjątkowo bliskie sobie miejsca?
- Łódź to jest miasto, które mi się śni. Ludziom często śnią się miejsca z dzieciństwa np. podwórko babci albo szkoła podstawowa. Mi śni się Łódź; ul. Piotrkowska, ul. Narutowicza, plac przed Teatrem Wielkim, Teatr Jaracza. Mieliśmy tam mnóstwo kolegów i byliśmy bardzo częstymi gośćmi na premierach. Pamiętam jak z Domu Aktora szłam do ul. Kilińskiego, potem jechałam tramwajem i musiałam kawałek dojść do szkoły. Wspominam nasze spacery kiedy chodziliśmy ul. Narutowicza do ul. Piotrkowskiej, potem skręcało się w prawo, tam była taka dobra knajpa. Pamiętam także kluby Blue Note i Bagdad Cafe, jeszcze wtedy było dobre piwo (nie przemysłowe) (śmiech). To są miejsca, które pamiętam z tamtych czasów. Teraz Łódź jest nadal cudowna, ale zupełnie inna. Z przyjemnością patrzę jak to miasto się rozwija.

Wybrała Pani zawód aktorski i jest Pani szczęśliwa. A co najbardziej kocha Pani w aktorstwie?
- Ruch. Na początku złościło mnie to, że jestem takim, koczownikiem, nomadem, ale ten ruch to życie. Ciągła zmiana otoczenia czy ludzi, sprawia, że człowiek musi być bardziej wrażliwy, zdystansowany, co u mnie jest trudne biorąc pod uwagę moją naturę. To wszystko powoduje zmianę środowisk, które bardzo wiele uczą i przyśpieszają pojmowanie świata. Człowiek całe życie próbuje zrozumieć świat, a na końcu życia stwierdza, że niczego nie pojął i pojawia się żal, że się musi z tym światem rozstawać, bo jeszcze tyle zostało do zrobienia.

Nie chciałem poruszać tego tematu, ale muszę. Polacy pokochali Panią za rolę Zuzi Śnieżanki w „Lokatorach”.
- Kilka lat temu bym się zżymała, ale to jest już właściwie postać historyczna (śmiech). Jestem już tak dalece inną osobą, że patrzę na Zuzię jak na młodszą siostrę i wybaczam jej wszystko.

Sama Pani zrezygnowała z tej roli.
- Bardzo często ponoszę konsekwencje swoich niepokornych decyzji, które czegoś uczą. Może nie powinnam była rezygnować w tamtym momencie. Ludzie się poobrażali, bo co to taka „młódka” będzie dyktowała warunki. Gdybym cofnęła się w czasie, może inaczej bym zareagowała, bo jestem teraz innym człowiekiem, ale ja tamtej Olgi nie oceniam.

Kreowała Pani role w wielu przedstawieniach, m.in. Alinę w „Balladynie”, za którą otrzymała Pani nagrodę, Panna Hester Worsley w „Kobieta bez znaczenia”, Żabcia w „Kto się boi Virginii Woolf?”, Anna w ”Bierkach”, Monika w „Obozie przetrwania”. Która z tych ról przyniosła Pani największą satysfakcję?
- Ostatnio gram w „Dwóch połówkach pomarańczy” żonę Jarosława Boberka. To jest ciekawa rola, bo gram postać starszą od siebie, a zazwyczaj jest odwrotnie. To nie jest najśmieszniejsza postać w przedstawieniu, ona jest raczej obserwatorką, zdystansowaną, nie muszę wyskakiwać hop do przodu. Najważniejszą dla mnie rolą jest jednak rola Anny w „Bierkach”. Wymarzyłam sobie i wybrałam tę rolę. Rzadko aktor ma ten komfort wybierania sobie roli i stworzenia całego spektaklu. To jest jakby moje dziecko od początku do końca. Bardzo mi pomagał Marcin Szczygielski. Mam nadzieję, że nie nadużyję słowa, ale przyjaźnimy się i bardzo lubimy. Na początku wyszłam z propozycją że będzie to monodram. On przystał na ten pomysł. Później cały czas byliśmy na łączach i któregoś dnia zapytałam: „Marcin, przeczytałam jeszcze raz, szkoda mi postaci Pawła, może zrobimy z tego taki duodram?” W efekcie powstało przedstawienie pięcioosobowe. Jest to rozbudowany spektakl mimo że kameralny. Powstał też dzięki temu, że studiuję w szkole filmowej. Do współpracy pozyskałam studentkę reżyserii Zofię Kowalewską, która skomponowała grupę od projekcji filmowych: operatorów, kierowniczkę produkcji, aktorów, statystów. Prorektor Michał Staszczak polecił mi bardzo zdolnych studentów ze swojego roku. Świętej pamięci już Lorka Cichowicz, cudowna profesorka ze szkoły, dołączyła do naszego zespołu. To było dla mnie bardzo ważne przedsięwzięcie, a zespół który udało mi się stworzyć - był idealny.
Będzie druga odsłona „Bierek”. Jestem jej ciekawa, bo dwie aktorki nam się wymieniają. Loretta odeszła i bardzo to przeżyliśmy..... w kwietniu odebrała tytuł profesora i kilka tygodni później odeszła od nas. Mieliśmy wątpliwości czy kontynuować „Bierki”, ale stwierdziliśmy, że Lorka nie darowałaby nam, gdybyśmy tego dalej nie grali. Stąd nasza decyzja o drugiej odsłonie „Bierek”. Rolę matki będzie grała aktorka Teatru Nowego Mirosława Olbińska, a ponieważ jeszcze rolę Kapustnickiej, którą grała u nas Ela Zajko ma akurat premierę w Teatrze Jaracza, musieliśmy zrobić jeszcze dodatkowo drugie zastępstwo i tutaj będzie z nami grała gwiazda „Pułapki” Marianka Kowalewska. Mariankę znam odkąd była małą dziewczynką i bardzo się ucieszyłam, kiedy zgodziła się z nami zagrać.

Pani Olgo, czym różni się praca na planie od kreowania roli na teatralnej scenie?
- To są dwa różne światy. Przed kamerą trzeba być skoncentrowanym dwie minuty, bo dłuższych scen się raczej nie kręci. W teatrze człowiek koncentruje się na całym spektaklu, może chwilę odpocząć w czasie przerwy, ale i tak cały czas jest skupienie. W serialu czy filmie jest to o wiele trudniejsze, dlatego że jest pełno „rozpraszaczy” wokół, a to kablowy się potknie z tyłu, a to ktoś kichnie, a to ekipa sobie konwersuje, a aktor ma stać przed kamerą i dobrze grać. Wydaje mi się, że w teatrze trochę łatwiej mi się skupić.

W programie „Twoja twarz brzmi znajomo” była Pani Stanisławą Celińską, Robertem Gawlińskim, Ireną Jarocką (…). Która metamorfoza okazała się najtrudniejsza?
- Najtrudniejsze było wcielenie się w Roberta Gawlińskiego, który ma cudowną barwę. Udawało mi się ją znaleźć, ale Robert ma taką manierę, którą jakbym przerysowała, to poszłoby to w kierunku pastiszu. Bardzo miło wspominam ten występ, dostałam dobra ocenę od jury, które myślało, że pójdę właśnie w stronę parodii. A ze Stanisławą Celińską to było tak, że ja to zaśpiewałam dla żartu na koniec castingu i nawet nie wiedziałam, że po prostu rozwaliłam przesłuchujących. Nie sądziłam, że będzie mi dane to zaśpiewać w programie.

Jakiej muzyki Pani słucha?
- Ja jestem muzycznie dość wszechstronna. Uwielbiam wracać do alternatywnej muzyki lat osiemdziesiątych, czyli Jarocin. Rodzice mnie na ten festiwal nie puszczali, ale miałam kolegów, którzy na Grundiga albo Kasprzaka nagrywali koncerty i przywozili mi kasety magnetofonowe. Pamiętam, że słuchałam Moskwy, Kobranocki, kochałam dwie pierwsze płyty Formacji Nieżywych Schabuff. Jestem fanką The Cure. Mam wszystkie ich płyty, uwielbiam śpiew Roberta Smitha, te ciągnięcia dźwięków, bycie troszkę pod dźwiękiem. Bardzo to lubię, mój mąż tego nie znosi. on słucha heavy metalu albo ostrego rocka. Ja nie lubię ostrej gitary, bo budzi się we mnie agresor i nam ochotę iść na bój (śmiech). Mąż się ze mnie śmieje, że kocham wszystko, co jest wolniejsze od Leonarda Cohena. Jak potrzebuję ukojenia, to słucham właśnie Cohena, a jak potrzebuję podnieść sobie adrenalinę, to włączam „Du richts so gut” Rammsteina. Kocham też jazz – Benny Goodman i jego klarnet, Miles Davis nieśmiertelny.

Wyznam Pani, że koncert Leonarda Cohena w Łodzi, w Atlas Arenie, wspominam jako najlepszy koncert, na którym byłem. W którymś momencie zachwycająca była sytuacja, gdy Leonard Cohen zaczynał śpiewać piosenkę nastąpiła absolutna cisza. Ciarki mi przechodzą jak to wspominam.
- Fajna historia. Nigdy nie byłam na jego koncercie. Nie lubię dużej ilości ludzi. Jako dziecko byłam na Lady Pank, później na Stanisławie Soyce parę razy, ale teraz unikam koncertów.

A wspomina Pani czasem piosenkę Mieczysława Fogga „Szczęście trzeba rwać jak świeże liście”?
- To było tak dawno… Mój Wojtek nie był wtedy jeszcze mój (śmiech). Poszłyśmy z koleżanką we Wrocławiu na spektakl dyplomowy. To była „Opowieść zimowa". Mariusz Jakus za rolę Leontesa dostał wtedy nagrodę na festiwalu, Robert Więckiewicz wyróżnienie za rolę Czasu, a mój mąż - etat w Teatrze Powszechnym.
Po premierze Wojtek zaprosił mnie na bankiet. Na początku rozmawialiśmy, a potem zaczęliśmy tańczyć. Chłopaki dla żartu puszczali wtedy piosenki Fogga i Gniatkowskiego. Później Wojtek odprowadzał mnie do domu chyba ze 2 godziny, choć do przejścia był raptem kilometr (śmiech). Było warto.

I ten wspólny taniec trwa od wielu, wielu lat.
- Tak to prawda. Ale niech pan nie mówi że od tak wielu, wielu (śmiech).

13 lat temu na świat przyszła państwa córeczka. Jakie cechy odziedziczyła po Pani?
- Poczucie humoru i krnąbrność. Ja też właściwie byłam krnąbrna (śmiech).

Myśli Pani o jej przyszłości?
- Oczywiście myślę, ale nie jestem w stanie jej do niczego zmusić. Oczywiście w osobę nieambitną nie wleje się ambicji, natomiast w osobie jeszcze kiełkującej można ambicję albo zatłuc, albo ją delikatnie stymulować.

Co zmieniło w Pani macierzyństwo?
- Przestałam się koncentrować wyłącznie na sobie. Przeszło to w koncentrację nie tylko na dziecko, bo nie jestem mamą kwoką, ale na ogólne postrzeganie rodziny, potrzeb i obowiązków. Ważne jest dla nas to, żeby się dobrze uczyła, ale także żeby wyszła z psami, czy wyprała swoje skarpetki. Za to ja przejęłam wiele obowiązków (śmiech).

W jednym z wywiadów powiedziała Pani „Dziecko to najlepsza terapia na chore ambicje”. Jakie udało się Pani wyleczyć?
- Ja nie miałam chorych ambicji. Miałam niepotrzebne napięcia. Jestem osobą rozsądną i lubię analizować sytuacje, ego zwinąć w kłębek i schować do kieszeni. Na przykładach mogę powiedzieć, że macierzyństwo to lek nie tylko na ambicje, ale też na zbyt narcystyczne podejście do świata. Po przyjściu na świat dziecka uświadomiłam sobie, że nie żyjemy sami dla siebie.

A czy chciałaby Pani, żeby Pani córka podążała drogą aktorską?
- Chyba nie będzie bo jest wstydliwa. Woli być z boku. Mniej więcej od dwóch lat nabrała świadomości. Oddzieliła się od nas demonstrując: nikt mi nie będzie mówił co mam robić i na pewno zrobię nie tak jak matka chce.

Na Pani blogu przeczytałam wyznanie: „Kiedy miałam 20 lat, jechałam wierzchem i czasami poganiałam powolny czas – szybciej, szybciej – szybciej do wakacji, szybciej do dorosłości, szybciej do końca studiów, szybciej do wymarzonej pracy, potem trochę zwolniłam”. A czy dziś Pani w życiu porusza się stępem, galopem, cwałem czy kłusem?
- To zależy jak szybko mi coś ucieka. Czasem zasuwam cwałem, ale czasem zwalniam. Nie wiem co się dzieje, może to kwestia wieku, ale Einstein mówił „czas przyśpiesza” i to jest prawda.

W wolnym czasie uwielbia Pani z mężem oglądać filmy, grać w gry komputerowe, czytać. Może Pani polecić naszym czytelnikom jakiś film, grę, ostatnio przeczytaną książkę?
- Oczywiście. Obejrzałam trzy sezony serialu "Opowieść podręcznej" z Elisabeth Moss w roli głównej. Pierwsza część jest na podstawie książki, kolejne są już wymyślone przez scenarzystów. Oglądając ten serial czuję się zaduszana przez system. Najśmieszniejsze że ten system jest tak pokazany, że tam nikt nie jest szczęśliwy. System, który unieszczęśliwia nawet swoich twórców, którzy stoją na szczycie. Polecam. Kocham „Grę o tron”, obejrzałam kilka razy, przeczytałam książki, jestem fanką i nie mogę się już doczekać prequelu, którego możemy spodziewać się na wiosnę 2020 roku. Któryś raz z kolei oglądałam „Interstellar”. To jest film science fiction, zrobiony bardzo filozoficznie. Nie będę nic spoilerować, ale jest o względności. Dawno nie grałam, ale czekam, bo niedługo ma być wznowienie na konsolach gry "Baldur’s Gate". Natomiast "Wiedźmin" to jest moja miłość. Nie zostawiłam żadnego znaku zapytania na planszy, wszystko spenetrowałam, rozwiązałam każdy quest. Jeszcze jest gra „Wojna krwi: Wiedźmińskie opowieści” polegająca na grze w Gwinta. Tam pięknie głosu bohaterce użyczyła Paulina Holtz. Chociażby dla Pauliny warto się na tę pozycję skusić.

Podobno z mężem potrafią państwo szybko przygotować radujące oko i podniebienie potrawy.
- A potrafimy. (śmiech)

Jakie są Państwa popisowe dania?
- To zależy od czasu. Ostatnio mój mąż jest mistrzem frittaty. Przygotowuje ją w urządzeniu kuchennym termomix, w którym się zakochaliśmy. Ostatnio na przykład jeździliśmy z koleżanka na rowerach. W trakcie zgłodnieliśmy , więc postanowiliśmy wrócić do domu i wspólnie zrobić pierogi - pielmieni. Termomix robi ciasto błyskawicznie, Wojtek wałkował ciasto, my lepiłyśmy pierogi, dziecko krzyczało, że jest już głodne i wszystko co przez dwie godziny wyjeździliśmy na rowerze to potem poszło z powrotem w te pierogi, ale przepyszne wyszły (śmiech). Piliśmy wino i lepiliśmy pielmieni – naprawdę polecam takie party.

W Państwa domu mieszkał kiedyś królik, pies. Obecnie posiadacie państwo zwierzęta?
- Mamy dwie chihuahuy: matkę i córkę oraz bardzo starego kanarka.

Zdecydowała się Pani kiedyś na sesję w Playboy’u.
- Mój mąż chciał mieć dziewczynę z Playboya. Zdjęcia robiła fotografka Grażyna Gudejko, z którą się przyjaźnimy, przez co było mi łatwo pozować. Jakby to facet miał mi robić zdjęcia, to bym się nie zgodziła. Mam fajną pamiątkę.

Czym dla Pani jest nagość?
- Dla aktora ciało jest narzędziem. Naga grałam w prapremierze sztuki Pawła Huelle „Kąpielisko Ostrów” w reżyserii Babickiego. Ostatnio pierś pokazywałam Tomaszowi Karolakowi. Śmieszna historia, bo on nie wiedział, że to będzie w scenie. To był pomysł mojego męża. Uknuliśmy to z reżyserem i mimo że potem robiliśmy duble to zostało pierwsze nagranie kiedy Karolak wykazał pełen profesjonalizm i nie zgłupiał tylko grał dalej scenę. Potem strasznie się z tego śmiał. Nikt na planie o tym nie wiedział poza mną, reżyserem i operatorem.

Propaguje Pani zdrowy i ekologiczny styl życia. Jak przekonywać ludzi, że należy np. dbać o przyrodę?
- Myśli pan, że trzeba ludzi przekonywać? Nie oglądają wiadomości, nie ogarnia ich przerażenie na myśl o pływającej wyspie z plastikowych resztek na oceanie, która ma powierzchnię większą od naszego kraju?

Sam próbuję przekonywać znajomych do segregowania.
- Ostatnio nam to działanie rozszerzyli. Dotąd segregowałam trzy kategorie, a teraz będziemy mieli pięć frakcji odpadów. Nie wiem czy wszystko to mi się zmieści w odsuwanej szufladzie, ale będę to robić (śmiech). Staram się chodzić z torbami wielorazowego użytku, a jak kupię plastikową, to wykorzystuję ją potem jako torbę na śmieci. Ostatnio odkryłam fajną rzecz i żeby nie kupować ton wody w butelkach plastikowych, kupujemy syfony wymienne. Trzeba tylko uważać, żeby się nie pochlapać. Człowiek jest już odzwyczajony od tego, że syfon strzela (śmiech).

Jakie ma Pani plany zawodowe na najbliższą przyszłość?
- Dzisiaj wracam do domu, chwilę odpoczywam, po czym będę w studium aktorskim przy Teatrze Jaracza w Olsztynie przygotowywać dyplom ze studentami. To moje kolejne „Bierki”. Też będę grała Annę, ale jednocześnie będę je współreżyserować. W październiku zaczynam próby w Teatrze Komedia w Warszawie.

Są plany żeby Olga Borys i Wojciech Majchrzak wystąpili razem na scenie teatralnej?
- Planujemy to, ale póki co, to tylko pomysł. Bardzo chcemy i umiemy razem pracować. Namawiani jesteśmy do szybkiej decyzji, ale tyle dostajemy różnych innych propozycji, że cały czas jeszcze nie możemy się zdecydować, co by to miałoby być.

Wystąpiliby Państwo na scenie komediowej?
- Jeżeli już grać razem, to właśnie komedię. Ludzie lubią spektakle, które dają im przyjemną rozrywkę. Na razie nie znaleźliśmy odpowiedniego tekstu. Ale mamy nadzieję, że do przyszłego roku się zdecydujemy.

Trzymam kciuki. Dziękuję za przemiłą rozmowę.
- Także Panu serdecznie dziękuję za to spotkanie i pozdrawiam czytelników Odkrywamy Idoli.

Jesteś na profilu Adam Sęczkowski - stronie mieszkańca miasta . Materiały tutaj publikowane nie są poddawane procesowi moderacji. Naszemiasto.pl nie jest autorem wpisów i nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanej informacji. W przypadku nadużyć prosimy o zgłoszenie strony mieszkańca do weryfikacji tutaj