Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Najniebezpieczniejsze lotnisko świata - przygoda w Himalajach

Barbara Figurniak
Barbara Figurniak
Lotnisko Tenzing-Hillary Airport
Lotnisko Tenzing-Hillary Airport
Himalajscy śmiałkowie żartują, że jeśli uda się im wylądować w Lukli, to zdobycie Mount Everestu będzie już tylko formalnością. W artykule przedstawiam krótki film ukazujący start samolotu, który nakręciłam na lotnisku.

Opowiem o miejscu, które dla wielu jest wyzwaniem, inni znajdują się tam z ciekawości, jeszcze inni nie mają wyboru i muszą uwzględnić je w planie wyprawy w rejon Mount Everestu. Bywają i tacy, którzy znają je jak własne podwórko.
Mowa o lotnisku w Lukli - małej miejscowości malowniczo położonej we wschodniej części Nepalu. Lukla znajduje się na wysokości 2 860 m n.p.m. w odległości 135 km od Katmandu.
Dotarłam tam w październiku 2011r. Pogoda była piękna. Lecąc z Kathmandu do Lukli przez małą szybkę w samolocie podziwiałam te olbrzymie i pełne majestatu góry. Przypominałam sobie jak kiedyś bałam się Orlej Perci w naszych kochanych Tatrach, które teraz wydały mi się maleńkie, bardzo bliskie i o wiele bardziej przyjazne niż dawno,dawno temu.
Boję się latać, więc czytałam wcześniej o lotnisku, do którego właśnie nieuchronnie się zbliżaliśmy. Emocje trochę mąciły moje myśli więc zostawiłam wspomnienia na później i "wróciłam do samolotu".
Nadeszła chwila kiedy pilot wyraźnie przymierzał się do lądowania. Patrzyłam uważnie za okno i przez moment zobaczyłam pas, który z wysokości wydał mi się strasznie krótki. Samolot wciąż obniżał lot, a moje obawy rosły. Wreszcie nadszedł ten najgorszy, jak mi się zdawało moment. Zdawało - bo nim wcale nie był. Samolot wprawdzie osiadł idealnie na pasie, ale pędził tak szybko, że w tej chwili chyba wszyscy zadawaliśmy sobie to samo pytanie: czy to możliwe że zwolni na tyle, aby zdołał skręcić przed pionową ścianą, która stanowi koniec pasa ?
Serce wróciło na swoje miejsce, kiedy zatrzymaliśmy się na prostokątnej płycie lotniska. Teraz mogłam spokojnie podziwiać otoczenie w którym się znalazłam. Z zadartą do góry głową opuszczałam płytę lotniska. Nie z dumy, lecz z zadumy nad pięknem tego świata. Życie w Himalajach
Wspanialszych widoków gór dotąd nie widziałam, choć wypraw w moim życiu już trochę się uzbierało. Byłam niewymownie szczęśliwa, trudno to opisać, bo każde słowo wydaje mi się takie mało adekwatne. Pisząc w skrócie - cieszyłam się, że samolot pięknie wylądował, a ja jestem w jednym kawałku. Stałam w miejscu, które jest marzeniem, wyzwaniem ale i postrachem dla wielu turystów z całego świata. Zaczęłam fotografować góry, lotnisko, mieszkańców Lukli. Nie wiedziałam wówczas jakie widoki czekają na mnie wysoko w Himalajach, gdzie błyszczą śnieżnobiałe szczyty na tle nieba w bliskim towarzystwie uroczych chmur. Czasem jednak jest ich zbyt wiele, nie widać nic i wtedy chciałoby się je stamtąd jakoś przegonić. Tak właśnie było w Chukhung Ri, gdzie weszłam w celu aklimatyzacji przed dalszą wspinaczką. Przy dobrej pogodzie można tam ujrzeć przepiękne widoki. Ponieważ szłam zbyt wolno, nie zdążyłam na "przedstawienie", bo kotary opadły i zakryły większość szczytów. Wróćmy jednak do Lukli. Otaczające ją góry wznoszą się na wysokość ok.4000 m n.p.m., a ponad nimi widoczne są szczyty 5 i 6-cio tysięczników.
A teraz trochę informacji o samym lotnisku. W styczniu 2008 roku rząd Nepalu ogłosił, że będzie ono nosiło nazwę Tenzing-Hillary Airport w hołdzie dla Edmunda Hillary'ego oraz Szerpy Tenzinga Norgaya, którzy jako pierwsi zdobyli szczyt Everestu. Poza tym przyczynili się w znacznym stopniu do wybudowania pasa startowego.
Lotnisko uważane jest za jedno z najbardziej niebezpiecznych na świecie, a "The History Channel" umieścił je na pierwszym miejscu w rankingu najniebezpieczniejszych portów lotniczych naszej planety.

Można pomyśleć, że wysokość na której się znajduje stanowi największe wyzwanie dla pilotów.
Tymczasem zagrożeniem jest krótki pas startowy o długości 460 m i szerokości 20 m. Tylko przy dobrej pogodzie obsługuje małe samoloty, które zabierają na pokład 18 pasażerów.
Pas startowy zaczyna się litą skałą, a kończy 600-metrową przepaścią. Nie da się tu kołować, ani zawrócić. Lądujące maszyny muszą trafić na wąski pas i zdołać wyhamować przed kończącą go pionową ścianą. Nachylenie pasa startowego, które wynosi 12 stopni jest kolejną "poprzeczką" do pokonania przez prowadzących samoloty pilotów.
Bliskość gór na podejściu do lądowania rzeczywiście podnosi pasażerom poziom adrenaliny. Podobnie jest ze startem. Jeśli samolot nie nabierze odpowiedniej prędkości i nie będzie w stanie wzbić się przed końcem pasa poleci wprawdzie, ale w przepaść.
W listopadzie w tym rejonie na wysokości niemal 3000 m n.p.m. czasem szaleją porywiste wiatry, a gęsta powłoka chmur utrudnia sprawne lądowanie. Warunki atmosferyczne nie pozwalają na to, aby lotnisko mogło normalnie funkcjonować.
Takiej aury doświadczyłam podczas powrotu z wyprawy. Miałam za sobą dziesiątki kilometrów i wiele cudnych widoków Schodziłam wtedy z wysokości ok. 6 tys.m n.p.m dwukrotnie zatrzymując się na nocleg w himalajskich wioskach. W końcu, po przybyciu do Lukli okazało się, że nadchodzi mgła. Odwołano wszystkie loty. Ludzie obładowani sporym bagażem stali na lotnisku w długiej kolejce mając jeszcze nadzieję, że może jednak odlecą, że jako pierwsi dostaną się do samolotu. Inni rezygnowali, próbując się czegoś dopytać u obsługi lotniska. Ta rozkładała ręce. Tłumy turystów gromadziły się wokół lotniska. Ludzie telefonowali do bliskich, załatwiali nerwowo swoje sprawy i stawali się coraz bardziej zniecierpliwieni brakiem informacji jak długo może to potrwać.

W tym czasie nadchodzili nowi turyści i przeżywali to samo co my. W rezultacie okazało się, że pogoda załamała się na cały tydzień. Z powodu zalegającej mgły w Lukli utknęło wówczas około 2,5 tys. turystów.

" Dzieje się tak dlatego, że znad Nepalu o tej porze roku wycofuje się wilgotne monsunowe powietrze.To właśnie te utrzymujące się nietypowe warunki pogodowe, przede wszystkim mgła i nisko położone chmury, odpowiadają za odwołanie lotów" - mówił Eric Wanenchak, meteorolog serwisu accuweather.com.

Odważni i silni zdecydowali się na czterodniowy marsz w kierunku Jiri, najbliższej miejscowości, z której do Katmandu odchodzą autobusy. Pieszo do Kathmandu idzie się około tygodnia, a każdy z nas dźwigał ogromny, wciskający go w ziemię bagaż.
Ci, którym nie udało się wydostać z Lukli, zatrzymywali się w lodgach - budynkach, nieprzystosowanych do przyjęcia takiej liczby gości. Sypialnią stawały się więc jadalnie, korytarze, schody i każde miejsce - byle pod dachem. Temperatura w nocy opadła do ok 5 stopni Celsjusza.
Do Lukli samoloty przywożą zapasy żywności z Kathmandu. Zapotrzebowanie nagle wzrosło z uwagi na nagromadzenie tak dużej liczby podróżnych, a dostawy zostały wstrzymane. Lotnisko dziennie może odprawić około 500 osób. Wielu z nas miało zarezerwowane bilety na dalszy lot z Kathmandu już na kolejny dzień. Atmosfera na lotnisku stawała się wyjątkowo. nerwowa.
Od czasu do czasu pogoda się poprawiała i przejaśniało się na tyle, że zaistniała możliwość, ale i kosztowne ryzyko - polecieć helikopterem. Część podróżnych szybko zdecydowała wykorzystać tę szansę wydostania się z pułapki. Znalazłam się wśród nich. Inni czekali na wznowienie lotów koczując na lotnisku i w miasteczku.

Lot helikopterem nie należał do przyjemnych. Pilot musiał trzymać się jak najniżej z powodu wiatru i strasznej mgły w wyższych partiach. Czasem wyłaniała się przed nami ściana i wtedy wznosił maszynę nagle do góry. Wówczas miałam wrażenie, że za chwilę odpadną śmigła. Helikopter był bardzo obciążony. Leciało nim pięć osób i wszystkie nasze bagaże, które strasznie dużo ważyły. Ten lot trwał przeszło godzinę, lecz miałam wrażenie że zmagania pilota trwały kilka godzin.

Kiedy stanęłam na lotnisku w Kathmandu, choć nie należę do osób bojaźliwych nogi się pode mną uginały. Mimo tych przeżyć nawet przez chwilę nie żałowałam, że podjęłam decyzję o wyprawie, dzięki której zobaczyłam najpiękniejsze góry świata, poznałam życie ich mieszkańców i znalazłam się bliżej gwiazd, którym od dziecka uwielbiałam się przyglądać.

Podczas tej wyprawy spotkałam Macieja Berbekę. Przyszedł do schroniska w Chukhung w południe. Usiadł przy stole, wyciągnął nogi i długą chwilę nic nie mówił. Miał czerwoną twarz, mokre włosy. Siedział nieruchomo. Patrzył w milczeniu przed siebie i był jakby nieobecny. Może wspominał coś ważnego, może planował dalszą drogę...Po długiej chwili zaczął rozmawiać, jakby "wrócił" do miejsca, w którym wszyscy zbieraliśmy siły na dalszą wędrówkę. Pił cytrynową herbatę i miał pogodną twarz. Chukhung to ostatnia wioska, w której można się zatrzymać. Wyżej są już tylko bazy z namiotami i polowe kuchnie szerpów. Tutaj można było wreszcie odpocząć i ogrzać się przy małym piecyku opalanym suszonymi odchodami jaków. Herbata smakowała wszystkim jak niebiański napój. W takich chwilach ludzie ze sobą chętnie nawiązują rozmowy, wymieniają wspomnienia z różnych wypraw. Pomagają sobie nawzajem jeśli jest taka potrzeba. Maciej Berbeka włączył się wtedy do rozmowy. Był bardzo życzliwy i skromny. Pozostawił po sobie dobre wspomnienie. Wówczas nawet przez myśl nie przeszło mi, że za rok z małym hakiem nie będzie go wśród nas.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto