Napalm Death to legenda. To jak dostać lanie od zawodowca.
Jak na grindcore przystało, kawałki trwają krótko, musisz się więc szybko przyzwyczajać i przestawiać. Ale nie martw się, nie jest to zbyt trudne - po dwóch, trzech znasz już mniej więcej reguły gry. Wokalista głównie krzyczy. Perkusista momentalnie rozpędza się do szybkości niepojętych. Bas jest absolutnie tłusty i ponuro ciemny. Gitarzysta skupia się na jak najprostszym i najskuteczniejszym zinterpretowaniu sytuacji poprzez nadążanie za sekcją rytmiczną i nadanie całości nieco melodyjnej ogłady. Momentami pozwala sobie na metalowe wycieczki, trochę trashowych nawiązań. Wokalista wiedzie prym, prowadząc krótkie pogadanki na temat ważnych spraw: czyli kapitalizm jest zły, faszyści są źli, i tak dalej. Oczywiście wszystko zaledwie zarysowane, bo ta długowłosa, brodata publiczność, której tłumnie stawiła się w Kinie, wie wszystko już od dawna na ten temat. Śpiewa razem z Markiem Greenwayem. Niemalże.
I tak to mniej więcej wyglądało.
Uroczo było odkryć metalową publiczność Lublany, o której istnieniu już słyszałam, jednak nie było mi z nimi po drodze. To specyficzna gawiedź, budząca respekt swoim podejściem do muzyki na żywo: żadnego gadania, żadnego głupkowatego skakania, oczywiście ten i ów daje się ponieść moshowaniu, większość jednak stoi i z uwagą analizuje kolejne etapy. Dość uniwersalny obraz słuchacza metalu zarazem.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?