Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

"Nędznicy". Historia-zwierciadło na każde czasy [Recenzja]

Anna Kołodziejczyk
Anna Kołodziejczyk
Śpiewający Russell Crowe, Anne Hathaway i Sacha Baron Cohen. Do tego wiele twarzy Hugh Jackmana. To wszystko w najnowszej ekranizacji Nędzników w reżyserii Toma Hoopera.

W sali kinowej rozbrzmiewały ostatnie takty "Do you hear the people sing?". Na ekranie pojawiały się napisy końcowe, ale nikt na widowni nie zaczął podnosić się z miejsca. Świateł
długo jeszcze nie zapalano. Każdy miał czas, by znaleźć w kieszeni chusteczki i dyskretnie otrzeć twarz z łez. Wierzcie lub nie, ale przez co najmniej ostatnich kilkanaście minut filmu płakała nie tylko damska część publiczności zgromadzonej a na warszawskiej przedpremierze.

Dlaczego? Czy film był ckliwy? Wtedy raczej nie wycisnąłby łez z męskich oczu… Czy był wzruszający? Owszem - każdy, kto czytał powieść Hugo lub oglądał oparte na niej przedstawienie na deskach jednego z teatrów świata wie, że to historia poruszająca.

Czy to jednak wystarczyłoby, żeby "rozkleić" publiczność. Może i tak, ale nie w tym rzecz. Musical "Nędznicy" pokazuje nie tylko historię pełną prawdy o życiu i ludziach takimi, jakimi są, ale robi to w niespodziewanie prawdziwy (zwłaszcza, jak na swój gatunek) sposób.

Zaadaptowane na kinowe potrzeby teatralny tekst i muzyka, wprawdzie przenoszą widza w nieco teatralny i „stylizowany” świat, ale wyjątkowo nie ma się przy tym poczucia sztuczności i kiczu charakterystycznego dla produkcji musicalowych. Wręcz przeciwnie - dzięki swojej umowności i artystycznej lekkości pozwalają łatwiej poruszać się po bogatej, pełnej krętych wątków fabule i razem z bohaterami podróżować w czasie i przestrzeni.

Jednak to prawda pojawiająca się na ekranie, w twarzach i głosach aktorów, okryta świetną charakteryzacją i bardzo wiarygodnymi kostiumami sprawia, że ponad dwu i półgodzinne kinowe widowisko wciąga widzów bez reszty.

Zacznijmy od muzyki - wszak to film muzyczny. Przyznaję, że mam dystans do musicali.
Zwykle mierzwi mnie sztuczność konwencji, plastikowy śpiew nagrany w studio. I tu pierwsza niespodzianka - po raz pierwszy aktorzy nie śpiewali z play backu, tylko na żywo, na planie. I to strzał w dziesiątkę! Dzięki temu słowa piosenek żyją, mają znaczenie, przekazują treść i emocje.

Zobacz galerię zdjęć z "Nędzników"

Kiedy Jean Valjean zmaga się z decyzjami przełomowymi w jego życiu, nie słyszymy zdecydowanej melodii, poprawnie odśpiewanej przez wyćwiczonego aktora. Tak, jak z myślami, które targają jego bohaterem, tak Hugh Jackman zmaga się z tym, co ma wyśpiewać w każdej ze scen. Niekiedy cedzi słowa, niekiedy prawie niezrozumiale szepce, syczy, cedzi słowa, niemal rezygnuje z przypisanych do nich nut.

Kiedy wychudzona Anne Hathaway śpiewa "I dreamed a dream" można naprawdę wreszcie pojąć słowa tego małego muzycznego arcydzieła. Nie jest to wykonanie wzniosłe i pompatyczne - choć znaki na pięciolinii dają możliwość takiego właśnie wykonania. Tymczasem słuchając jej śpiewnego wyznania-szlochu, niemal pełnej żalu modlitwy, wręcz fizycznie czuje się gorycz, ból i spazmy wyniszczonej Fantine. Razem z nią można „zatrzasnąć się”
w osamotnieniu i poniżeniu.

Samotność i tęsknota wyzierające z "On my own" (moknącej w deszczu) Eponine nie są egzaltowane i puste - są przejmujące i bardzo wiarygodne. Żywotność i spryt słychać z kolei w głosie paryskiego Gawrosza. To taki powiew witalności w dosyć jednak przygnębiającej atmosferze dominującej w filmie.

Rewolucyjny nastrój udziela się widzom z każdą nutą
pieśni śpiewanych przez grupę studentów, czy paryskiego ludu. Podobnie, jak poczucie upodlenia i bezradności wobec wszechmocy władzy i niesprawiedliwości społecznej, podczas scen ilustrowanych muzycznie przez "pieśń galerników" ("Look down").

No może tylko nieco dziwnie słucha się głębokiego głosu Russela Crowe w roli Javerta. Choć zdecydowanie jego wokal nie budzi tego rodzaju… kontrowersji, co pamiętny występ Pierca Brosnana w „Mamma Mia”!

Gratulacje (poniekąd nominacje do Oskara można uznać za rodzaj szczególnych gratulacji) należą się charakteryzatorom. Dzięki ich pracy niemal czuje się zapach nędznych ciał, pokrytych wrzodami, odczuwa się głód i chłód towarzyszący mieszkańcom francuskich ulic nędzy. Trzeba tu podkreślić zasługi i poświęcenie samych aktorów, którzy wspomogli charakteryzatorów dużymi wyrzeczeniami. Annie Hathaway schudła ładnych parę kilogramów, żeby zagrać pogrążoną w nędzy Fantine. Patrząc na scenę ścinania (niemal do skóry) jej pięknych, długich włosów, miałam poczucie, jakby strzyżenie odbywało się naprawdę. I rzeczywiście - okazało się, że aktorka zgodziła się ostrzyc przed kamerą w tej przejmującej scenie…

A jak to możliwe, żeby przystojny Hugh Jackman wyglądał w otwierających film scenach, jak wynędzniały, "zasuszony" więzień? Otóż przez prawie 40 godzin przed nagraniem aktor nie przyjmował płynów… Dzięki temu twarzy galernika Valjeana pozwala przywołać żywe w jego oczach wspomnienie 19 lat katorgi.

Nie wiem, jakie znaczenie te wyrzeczenia miały dla zdrowia i komfortu psychicznego aktorów, ale dla stworzonych przez oboje kreacji - ogromne!

Idźmy dalej - nieco teatralna (ale świetnie oddająca klimat epoki i współtworząca nastrój historii) scenografia i momentami "monumentalne" zdjęcia przenoszą widza do dziewiętnastowiecznej Francji. Nie wiem, jak Wam, ale mi Francja tamtych czasów kojarzy się właśnie z przytłaczającą, kolosalną, pełną symboliki architekturą i brudnymi zaułkami przedmieść… Takie właśnie obrazki można obejrzeć teraz na kinowym ekranie.

Wszystkie te artystyczne zabiegi i wysiłki
powodują, że z ekranu "spływa" - coś nie tak znowu często spotykanego we współczesnym kinie - prawda.
Prawda o ludzkim życiu. O zmaganiu z przeszłością. Zamkniętych w człowieku złu i dobru. Wewnętrznej walce i relacjach z innymi ludźmi, naznaczonych często bólem, egoizmem lub przeciwnie - miłością i poświęceniem.

Jest też jedna bardzo ważna dla zrozumienia tego filmu scena, która teoretycznie
mogłaby umknąć uwadze widzów (bo jest niemal na samym początku musicalu). W rzeczywistości jednak jest to scena – klucz dla zrozumienia nie tylko tego, co twórcy filmu zamierzali przekazać swojej publiczności, ale przede wszystkim tego, co przekazał odbiorcom powieści Wiktor Hugo.
Otóż jest takich kilkanaście, a może kilkadziesiąt znaczących sekund, kiedy kamera robi długi najazd na krucyfiks, przed którym modli się Jean Valjean przed swoją przemianą.

Ten krzyż - jego chrześcijańska symbolika cierpienia, ale z drugiej strony nadziei i odkupienia - naznacza życie Valjeana i każdego z bohaterów. Ba! można nawet zaryzykować twierdzenie, że "Nędznicy" to film w swej istocie chrześcijański, co też nieprzyzwyczajonemu do takich obrazów współczesnemu widzowi, może przynieść nieznane wcześniej wrażenia, a może nawet mały szok kulturowy?

Dlatego wybierający się do kina przeciwnicy obecności krzyża w przestrzeni pozasakralnej powinni przygotować się na bardzo dużą i znaczącą obecność tego znaku w przestrzeni tego filmu.

Nie każdemu "Nędznicy" przypadną do gustu. Niektórych widzów film pewnie nawet znudzi. Ale dla wielu jego obejrzenie może być nawet "oczyszczające". A już na pewno obraz ten nie pozostawi obojętnymi na jego sens tych z widzów, którzy przejrzą się w kinowym ekranie, jak w lustrze. I zobaczą w tym lustrze siebie.

Podobno na filmach płacze się nie nad losami oglądanych bohaterów, ale nad skrawkami ich historii, w których dostrzegamy nas samych i naszą własną historię. Warto więc pójść i zobaczyć wśród tytułowych „Nędzników” … siebie.

Posłuchajcie fragmentu ścieżki dźwiękowej do filmu ("On my own")

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto