Wieczór w Festsaal na Kreuzbergu 1 października br. był długi, bo Berlińczycy preferują domowe rozgrzewki przed koncertami. Supermale z Norwegii wyszli na scenę trochę po 11:00 i zagrali bardzo przyjemne indie disco. Odwykłam już nieco od syntezatorów i prostej rytmiki, więc może dlatego nie miałam problemu z przyswojeniem rozsądnej ich dawki na nowo. Supermale mają swój sposób na rozochocenie publiczności, "duszą" klawisze i dołączają do tego odrobinę zniewieściałe wokale. Prawdziwy perkusista też daje sporo dobrej emocji. Poza tym te z pozoru banalne, vintażowe kompozycje wiją się niezwykle długo, dzięki czemu można się w nie wciągnąć i zatracić. Bardzo pozytywna rozgrzewka.
Berndsen ściągnął na swój pierwszy koncert poza Islandią całkiem sporą grupę fanów. Było nas około setki i czuć było w powietrzu oczekiwanie. Kiedy wyszedł, ubrany w kuriozalną marynarkę, kawał chłopa z bardzo islandzkim rudym zarostem, cała przewrotność koncepcji Berndsena stała się oczywista. Reyjkavik od czasu do czasu wysyła w świat niebywałe propozycje popowe - był już Páll Óskar (dla szczególnie odpornych lub lubujących się w tandecie), są szturmujący niezależny rynek FM Belfast, ale to tylko wierzchołek góry lodowej - dobrego popu na Islandii jest tyle, co śniegu.
Mamy więc i tego młodzieńca, który płytą "Lover in the Dark" udowadnia, że pop to wciąż gatunek z potencjałem. Zabawne, ironiczne teksty, dużo plastikowego blichtru, mnóstwo poczucia humoru i ciekawe melodie - wystarczą, by chciało się go słuchać. Berndsen na scenie promienieje, bezustannie tańczy, zdjął nawet koszulkę i pokazał swój okazały brzuch, który redukował, jak sam stwierdził, kebabem i piwem w Berlinie. Podobno pomogło. Szkoda, że materiału wystarczyło muzykom na zaledwie godzinę - ale wkrótce ukazać ma się nowa płyta i wtedy, miejmy nadzieję, nie zabraknie pełnej trasy z Polską na liście.
Kilka dni później zawitałam do King Konga - pubu gdzieś w ciemnych ulicach Mitte, w którego ascetycznie czarno-czerwonym wnętrzu na małej scenie objawili się Delay Trees. Spełnili dokładnie moje oczekiwania wobec tego występu. Przystojny, gładcy Finowie zagrali na dwóch gitarach, basie i perkusji, "ze szczyptą" cymbałków. Był to godzinny występ pełen niezbyt nachalnych, wyważonych, uroczych piosenek. Co prawda wokalista na początku wyglądał nieswojo (jak wytłumaczył, był to efekt obiadu w Poznaniu z poprzedniego dnia), ale muzyka wyraźnie leczyła go z minuty na minutę. Delay Trees zaproponowali mieszankę nostalgicznego singersongwritterstwa - trochę a'la I Am Kloot, trochę rozpływającego się w przestrzeni shoegazowania i wreszcie - nieco dreampopowej lekkości. Na poły to było smutne i przejmujące. Te wszystkie balladowe wzdychania do nieudanych miłości i innych egzystencjalnych potyczek, na poły prześliczne, emocjonalne i bujne w doznania. Chłopcy z Helsinek zaczęli grać dopiero dwa lata temu i zgrabnie poradzili sobie ze znalezieniem receptury na muzykę. Jeśli lubicie skandynawskie granie, raczej w stronę gitarowych zadumań, sięgnijcie po ich debiut "Delay Trees".
Oceń materiał, kliknij gwiazdkę. Autor, który zdobędzie najwięcej punktów, dostaje 150 zł!
Jak czytać kolory szlaków turystycznych?
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?