Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Off Festival 2013 - niepozorny lineup, efekty niebywałe

Natalia Skoczylas
Natalia Skoczylas
Nawet zagorzałym fanom Offa ten rok mógł z początku wydawać się ryzykownym pomysłem pełnym pomyłek i banałów. Niespodziewanie artystyczny poziom imprezy dorównał najlepszym edycjom, a nawet je przerósł.

Off Festival w tym roku był trochę zagadką, trochę prowokacją, trochę nieporozumieniem. Lista zespołów rosła od miesięcy i wywoływała skrajne emocje: że Corgana to już przecież nikt nie będzie słuchał (ewentualnie, że to już tak trzecioligowy headliner, że aż nie wypada go na Offa zapraszać), że Wodecki to chyba jakaś kpina, że niby fajnie, ale tak właściwie mogło być lepiej. Pojedyncze dawki informacji zawsze były ekscytujące, ale sam lineup w ostatecznej wersji jakoś tak... no Primavera to nie jest, choć dylematów nie zabrakło.

A tymczasem te trzy upalne dni okazały się być najlepszymi, jakie było mi dane przeżyć - i to jest komplement gigantyczny, bo przecież Off od sześciu lat, od kiedy na nim bywam, nigdy, naprawdę nigdy, nie rozczarował. Bywało dobrze lub lepiej. Ósma edycja to po prostu festiwalowy kunszt i klasa.

- a to kilka obrazków.

Początek był z resztą faktycznie niepozorny - niesamowicie gorący dzień, chyba pierwszy taki w Katowicach, strażacy oblewają wodą przechodni, przy poidełkach (ponoć nieodkrytych przez wielu) spore tłumy, a słońce bezlitośnie pali. Pierwsze spotkanie z muzyką: Stara Rzeka w namiocie Eksperymentalnym, mojej głównej destynacji tego roku. Nie nie, to nie był niesamowity, powalający, nadzwyczajny początek. To miał być ambientowy, eksperymentalny, kombinowany wstrząs, jakoś jednak polskie Emeralds, bo takie głównie asocjacje wywoływał pan z gitarą, keyboardem i setką pokręteł, nie wzbudziło wielkich emocji. Szkoda też, że taka sensacja pojawia się w środku dnia w rozgrzanym namiocie, na samym początku festiwalu.

Podobnie niewinnym koncertem był Magnificent Mutley - zespół dostaje świetne referencje i wróży się mu możliwość zdobycia zachodnich rynków, czyli generalnie sen każdego muzyka. Ale tu już było trochę zaskoczeń: rzetelne jak na młodzików i debiutantów przygotowanie, słyszalne ogranie i obycie ze sceną (ten rok koncertowo mają bardzo intensywny), wreszcie w miarę słuchania łatwo sobie wyobrazić ich pokoje i półki, które zapełniają różne ważne płyty Sonic Youth, Queens of the Stone Age, Black Sabbath, Led Zeppelin, nie brakuje też na nich krautrocków i psychodelicznych klasyków. Chłopaki kombinują z tempem, zgrabnie kopiują i mieszają style, do tego mają całkiem uzdolnionego wokalistę z pewną dozą charyzmy. Owszem, nie był to koncert z fajerwerkami, ale spokojnie, młodzieńcy mają mnóstwo czasu, żeby wyrosnąć na naprawdę ciekawą koncertowo i albumowo grupę.

Kolejną polską rewelacją była Hera - znów kłania się moja polskomuzyczna abnegacja, bo dopiero tam ich poznałam, to jednak nieistotne - za namową któregoś z panów, który szedł za mną i opowiadał koledze, że "Hookai mu nie robi, więc idzie na Herę", wylądowałam znów pod Eksperymentalnym namiotem, gdzie prześliczne rzeczy się działy. Zespół prezentował materiał ze swoich trzech płyt, w tym sporo z właśnie wydawanej "Seven Lines". Przepiękny czas spędziliśmy z przemyślaną i refleksyjną zarazem, umiejętnie odtwarzaną i improwizowaną muzyką, która godziła jazzową swobodę i myśl z ludyczną, tradycyjną estetyką. Przecudnie brzmiała lira korbowa i ten tajemniczy instrument (pewnie akordeon sądząc po mechanizmie), na którym Zimpel grał przez pierwsze dwa utwory - wymagające sporej pracy pudełko z miechem i guziki lub klawisze, tego już widać nie było (chętnie zostanę tutaj poprawiona), acz i w momencie, w którym instrument ów zastąpiony został klarnetem, było pięknie. Dobrze, że jazz na Offie to niezmiennie najlepsze z najlepszych wybory. A jeszcze czeka nas pewien jazzowy koncert drugiego dnia (nie jedyny, po prostu szalenie ważny moim zdaniem).

Kompletnym nieporozumieniem natomiast okazał się Uncle Acid - spodziewałam się wyrafinowanej, wypracowanej, dojrzałej psychodelii położonej na rockowej kanwie, tymczasem brzmiało to jak słaba kopia Alice Cooper. Zero stonerowej nuty, która im się zdarza studyjnie. Pretensjonalne, wtórne, słabe, słabe, słabe.

Na szczęście trwało to niecałą godzinę, dało czas na regenerację i odwrócenie myśli, i przygotowanie się na spotkanie z Dope Body, których chciałam zobaczyć z banalnych względów: mocne gitarowe granie. Dzięki temu koncertowi przypomniałam sobie o swoich dawnych pupilach z Death From Above 1979, bo riffy krzesane przez gitarzystę bardzo przypominały bezwzględne, proste dźwięki typowe dla autorów "You're a Woman, I'm a Machine". Różnica polega na tym, że ta sama maniera spotyka się z postpunkową tudzież post hardcore'ową estetyką basisty i perkusisty, nie wspominając już o charyzmatycznie mrocznym i pięknym wokaliście, więc kalka jest tylko częściowa, acz rozpoznawalna. Bardzo dobre połączenie, nie mówiąc już o tym, że lider o ciele wczesnego Iggiego Popa jakoś dziwnie kojarzył się z nazwą zespołu w ogóle. I był naprawdę fotogeniczny.

Namiot Trójkowy, dość rzadkie miejsce moich wycieczek - tym razem zagościli tam The Soft Moon i zdecydowałam, że tej okazji nie odpuszczę. Podobno Cloud Nothings też zagrali dobrze, podobno Woods w czasie Dope Body dali świetny koncert, paradoksalnie nikt nie był nieszczęśliwy mimo dylematów - trudno, trzeba wybierać i dla mnie oczywistością był ten transowy amerykański skład. Rewelacja polegała na tym, że przygotowani na estetykę Soft Moon słuchacze zostali natychmiast zassani w ich muzyczną rzeczywistość i przepadli na godzinę. Dosłownie. Oprawiony w wizualizacje (zobaczcie sobie "Circles" i już będziecie wiedzieli, na czym rzecz polegała), kompletnie minimalistyczny estetycznie set, w którym muzyka budowała wszystko. Porównanie ich z Death in Vegas i Suicide, jak już ze znajomym po drodze stwierdziliśmy, było całkiem trafione, choć moim zdaniem to raczej spotkanie tej dwójki z Joy Division i New Order na dokładkę. Tak czy inaczej, nie odbierając im orginalności i nie ograniczając ich do odnośników - wypadają na żywo przecudnie. Są doskonale transowi, zimnofalowi, motorykę mają zabójczą, raczą nas syntezatorami i cure'owsko strojony gitarami, a w tym wszystkim przemycony jest mocno taneczny ładunek. Mogłabym ich oglądać bez końca.

Później, idąc tym samym gitarowym kluczem, musiałam się znaleźć pod Leśną, na której Girls Against Boys , grupa nie grająca koncertów zbyt często (ważny argument nr 1), grająca dźwięki post-hardcorowe (argument drugi), personalnie związana niegdyś z Fugazi (argument trzeci i najważniejszy). Nie zarzucę was nazwami piosenek (pamiętam, że grali "Disco Six Six Six" i "Bassstation", dwa taneczne pociski), bo nie słuchałam ich dotąd na spokojnie, z ręką na sercu powiem jednak, że zagrali koncert fantastyczny. Zagrali koncert bezbłędny. Rzecz mocna, ale z punkową melodyjnością, rzecz naznaczona post-hardcorem sprzed trzydziestu lat, a w nich inteligentna krytyka, dowcip i dwie dekady ogrania wyraźnie słyszalne, w najbardziej pozytywnym z sensów. Z cyklu rzecz: rzecz nie do przegapienia.

Szkoda, że na tej samej scenie (przepraszam za niechronologiczność, ale skończę już ze sceną Leśną, bo został mi na niej już tylko drugi klasyk - The Pop Group) kolejna ważna i stara grupa nie wypadła równie dobrze. Wydaje mi się, że są bardziej znani (choć dla niektórych to zespół jednego hiciora), z resztą na plakatach figurowali wysoko i wielkimi literami, nie dajcie się jednak zwieść (patrz: The Smashing Pumpkins) plakatom. To nie był słaby koncert, nie w tym rzecz - skomplikowanie muzycznej warstwy tego, czego dokonują Brytyjczycy, to zdecydowany argument za: to nie jest punk, który można swobodnie wrzucić do szufladki, bo bezustannie w wielu szczegółach odchodzą od klasyki gatunku i wpadają w całe spektrum innych brzmień. Wokalista jest charyzmatyczny i specyficzny, co po raz kolejny wyróżnia grupę na tle innych zespołów. Ale tak poza tym całym obiecującym otoczeniem, nie był to koncert tego dnia. Choć prawdopodobnie miał do tego miana blisko, zabrakło tylko tej muzycznej, koncertowej magii.

Magii, bardzo specyficznej i kontrowersyjnej, nie zabrakło na pewno Wodeckiemu i Mitchom - pełna orkiestra, wokalistki, Wodecki z przeszkadzajkami, za pianinem i ze skrzypcami, do tego cała scena innych instrumentów, które wbrew pozorom nie szły zbyt często w awangardę (owszem, zdarzały się zaskakujące przystanki, cisze, pauzy, zmiany tempa, ale to wszystko można zaliczyć na poczet delikatnej deformacji orginału, zrozumiałej czy wręcz potrzebnej na żywo). Zamiast tego dostaliśmy bardzo poprawną i perfekcyjną orkiestrę, która zagrała koncert niezwykle wręcz przyjemny. Wodecki promieniał na scenie, wyraźnie rozkręcając się z każdym utworem i wchodząc w rolę twórcy z dużą klasą, który jednak nie przyćmiewa całej reszty: dwie urocze wokalistki świetnie się przy nim prezentowały, nierzadko wychodząc na pierwszy plan, nie mówiąc już o standardowych już Mitchowych sytuacjach, które doprawiły całości (Macio zaśpiewał kawałek w bliżej nieokreślonym języku między innymi - czy to był hiszpański?!). Występ pełen radosnych uśmiechów, dopracowanych kompozycji i naprawdę niewiarygodnych tekstów. Obiecuję sobie sięgnąć po Wodeckiego właśnie ze względu na liryki - czegoś takiego nikt by już teraz nie napisał, a niektóre metafory i frazy zaliczyć już można do archaicznej polszczyzny. Mimo to Wodecki stał się hitem festiwalu bez wątpliwości - gratuluję więc odwagi i nosa do tej decyzji.

AlunaGeorge - kolejny szok festiwalowy. Zarzekałam się, że nie pójdę, że to będzie jedyna godzina na piwo, że przecież The Smashing Pumpkins to już na pewno nie, i szkoda, że taka dziura w lineupie, bo jak to, albo emeryci, albo RNB?! No dobrze, ciekawość zwyciężyła. Pierwszy kawałek - ładnie, ciepło, bardziej elektronicznie i alternatywnie, George naprawdę sprawnie radzi sobie z bitami, jest też basista i perkusista, koncert został więc podrasowany żywym instrumentarium, a to się generalnie chwali. Zaraz potem - "I Know You Like It", czyli największy w moim mniemaniu hit grupy, czy oni oszaleli, żeby grać najlepsze rzeczy na samym początku? Okazuje się, że po prostu totalnie się co do nich pomyliłam - potem radzili sobie tylko lepiej, dając koncert, który wydawał się trwać nie więcej niż kwadrans. Aluna ma przesłodki głos(ik), pasujący doskonale do muzycznej otoczki (choć znajomi mieli zarzuty do barwy, czepiają się), do tego jako wokalistka wypada świetnie, nie myli ani jednego dźwięku. Ach gdyby to oni zamykali Openera! Świat wyglądałby inaczej. Potencjał AlunaGeorge jest wielki, to będzie nie lada koncertowy hicior, już nie na offowe festiwale lada moment, tylko na największe koncertowe wydarzenia. Mają wszystko: śliczną liderkę, która świetnie tańczy i śpiewa, ciekawą elektronikę, przez co każdy utwór ma przebojowość hitu. Nauka: iść sprawdzić nawet to, co miało w ogóle nie brzmieć ciekawie.

Shackleton, ostatni występ w Trójce, a przy okazji ostatni występ tego dnia - sprawił to odwołany Haxan, który tym samym rozwiązał dylemat wielu zwolenników ciemnej elektroniki. Nie ruszył mnie ten występ. Może rozczarowanie, że nie zobaczę Haxana, który po prostu genialnie zamknąłby to, co rozpoczęła tej nocy Laurel Halo, naprawdę ciemne i niepokojące granie, było tutaj decydujące. A może po prostu nie doczekałam momentu, w którym rozkręciłby się na dobre i porwał do słuchania. Bo na płytach jest to zjawisko niezwykle urzekające.

Laurel Halo - kompletnie niegenderowe rzeczy mówili moi znajomi na jej temat, co ciekawe, komentarz ten padał nad wyraz często: Boże, ona gra jak facet! Nie wiem, czy to był obowiązujący tekst podsumowujący, który wymyślił jakiś recenzent płyt Laurel Halo, czy to przedziwny zbieg okoliczności, w każdym razie ciekawa sytuacja. Inna rzecz, że właściwie każdy, z kim o Laurel rozmawiałam, musiał wspomnieć o jej włosach i jak to nimi do muzyki falowała - i ten komentarz faktycznie miałam i ja przygotowany. Ale to wszystko nieważne. Obawiam się z resztą, że może faktycznie zabrakło nam wszystkim słownictwa, które podźwignęłoby temat na tyle zgrabnie i przekonująco, że moglibyśmy opisać ten występ i być usatysfakcjonowani własną werbalizacją. Tak właściwie Laurel zostawiła nas w doskonałym stanie, pierwszy dzień festiwalu, grubo po trzeciej, ponad godzina spotkania z najbardziej nieprzewidywalną, zmienną, ciemną, niepokojącą, pulsującą elektroniką tego festiwalu. Nie, jeśli spodziewacie się, że brzmiało to jak "Quarantine", to co najwyżej jak "Carcass", i to tylko momentami, bez wokalu. Kompletna hipnoza wklejona w najbardziej nieoczywiste godziny doby.

*A Smashing Pumpkins odpuściłam, byli na nich jednak prawie wszyscy więc łatwo znajdziecie informacje na temat tego koncertu, do którego miałam co najmniej złe przeczucia. Jutro wracam z kolejną dawką wrażeń.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto