Był rok 1940 i pani Z., zadenuncjowana za nadmiernie patriotyczne treści podawane w czasie lekcji dzieciakom wiejskiej szkółki, została zabrana na przesłuchanie. Do gestapo. Pełna mobilizacja znajomych, dojścia przez granatową policję, umiejętne działania zakamuflowanych w podziemiu przyjaciół a wreszcie solidna łapówka, uchroniły ją przed transportem do Oświęcimia. Była w ciąży z dzieckiem, które miało być pogrobowcem, bo mąż, postrzelony w czasie ucieczki przed Niemcami, zmarł był przed kilku miesiącami.
W kilka dni po powrocie do domu, trochę za wcześnie, zapewne w wyniku przeżyć, bez żadnych wstępów, bólu, skurczów, dziecko wyślizgnęło się z niej na podłogę. Zdążyła osłonić główkę przed uderzeniem. Zległa tam, gdzie stała i zaczęła wzywać pomocy. Po kilku godzinach przyszła ją odwiedzić sąsiadka i zastała, co zastała. Pani Z., spokojnie zażądała od miotającej się kobiety po pierwsze - przedwojennego poradnika dla młodych matek, a następnie wygotowanych nożyczek; odcięła pępowinę, opatrzyła dziecko i…straciła przytomność.
Akuszerka, ściągnieta biegiem z miasteczka odległego o 2 kilometry, zastała nieprzytomną matkę i zsiniałą maleńką dziewczynkę, obie w kałuży krwi, która niewiele odróżniała się od pastowanych na czerwono desek podłogi.
Zawiadomiona ekstra pocztą pantoflową babka, przyjechała z oddalonego o 50 kilometrów większego miasta wynajętym wolantem, aby zająć się córką i wnuczką. Ale, sama będąc osobą nietęgiego zdrowia, któregoś dnia poczuła się na tyle słabo, że wezwano z miasteczka doktora. Tak bowiem zwyczajowo nazywano praktykującego od lat z wielkim powodzeniem felczera, pana P., który cieszył się autentycznym i zasłużonym uznaniem.
Doktor P. zbadał starszą panią, przepisał kropelki na serce i byłby poszedł do domu, ale wówczas poproszono go, aby przy okazji obejrzał noworodka. Dziecko było dziwnie spokojne i ssać nie bardzo chciało. Zbadane „przy okazji” dziecko okazało się mieć na plecach karbunkuły i niewiele szans na przeżycie. To z przeziębienia na podłodze, orzeczono zgodnie. – Trzeba naciąć wrzody, ropa aż gulgocze pod palcami – orzekł doktor P. – Ale to już długo nie potrwa. Być może, po operacji będzie miała jakieś 5 procent szans na przeżycie. Ja jednak takiego ryzyka nie podejmę, potrzebny chirurg.
Podjęto więc rozpaczliwą próbę ratowania dziecka: wynajęta bryczka, kilkugodzinna jazda do domu babki, czysty kuchenny stół, wygotowane skalpele, sączki z gazy i ukrywający się przed Niemcami stryj, student medycyny przed wojną. Żadnego znieczulenia. Dzieciak i tak nie reagował na to, co się dzieje. Żadnych leków, bo i skąd? Przez dwa tygodnie tylko odrobina płynów, wlewana pipetką do buzi, która nie krzyczała.
Były chwile całkowitego zwątpienia i tylko zaparowane lekko lusterko dawało świadectwo, że mała jeszcze żyje. Przeżyła. I to była jej pierwsza ucieczka spod łopaty.
Maturzyści zakończyli rok szkolny. Czekają na nich egzaminy maturalne
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?