Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Papierkowa robota, czyli o amerykańskim wymiarze sprawiedliwości

Anna Olko
Anna Olko
Jeśli ktoś z Was narzeka na biurokrację, powinien zmierzyć się z amerykańską. W dowolnej dziedzinie. Mnie w udziale przypadł wymiar sprawiedliwości, a raczej działania w sferze przed wymierzeniem tejże sprawiedliwości.

Sklep, policja i zagubiona kobiecinka, która niezdarnie wymachuje rekami w kajdankach przed nosem młodego chłopaka w mundurze. Język polski? Niemożliwe! Tutaj? Przystaję i wsłuchuję się i idę. Odzywam się po polsku do kobiety. Trafiłam. Policjant też ma kłopot z głowy, trafił się tłumacz...

Wycieczka na komisariat. Niedaleko. Faktycznie radiowozy jak z telewizora. Siedzenia z tyłu odgrodzone pleksi, czuć środek dezynfekujący. Nie wiem, czy zgodnie z przepisami, mam miejsce z przodu. Żałuję, że panowie nie używają świateł. Ale przed posterunkiem pokazał mi policjant, jak one działają. Kurczę, prawie jak prywatna choinka na czubku własnego autka. Jakoś kolory mi nie leżą.

Posterunek przytulny, cieplutko, niepokojąco tylko wygląda ławeczka. Siada moja kobiecinka,
przykuta jedna ręką do ławeczki. Panowie się troszczą o samopoczucie, zajeżdża woda, jakaś kanapka. Niestety, jestem rozczarowana, bo kobiecinka nie próbuje rządowego wiktu. Jeśli dobry, może warto rozpatrzyć taka możliwość i zaoszczędzić?

Zaczyna się: dane personalne, kontakt do jakiejś osoby i papierologia. W sklepie, w którym kobiecinka “zasłużyła” sobie, podała inne dane, na szczęście zna nazwisko swoich przyjaciół amerykańskich (czyt: pracodawców), wiec telefon i za chwilkę, może nieco dłuższą chwilkę, zajeżdża paszport i rodzina, którą koleżanka “okazyjnie odwiedza”.

Ruch z danymi w systemie na okoliczność przestępstwa w innym stanie: Nic.
Grzebanie w bazach FBI: Czysto.
Jeszcze jakieś inne bazy terorystyczno-Bóg-wie-jakie: Nic.

Widzę, jak znajomi Amerykanie nabierają kolorków, a takie zimno na zewnątrz….
Paszporty? Baza emigracyjna: Legalnie.

Ufff… No to jesteśmy w domu. Okazuje się, że nie do końca. Moi nowi znajomi nie mogą odebrać swojego gościa, ponieważ o jego losie powinien zadecydować sędzia.

Sprawa zaczęła się ok. 16.00. Jest 21.00. "Sędzia" - powtarzamy chórem?
"Udowodniliśmy kłamstwo, a poza tym nie jest ona obywatelem amerykańskim" - tłumaczy się oficer.

I jeszcze więcej papierów. Teczka rośnie. Czekamy na sędziego, przyjedzie za 10 min, co znaczy: jak będzie za pół godziny, to jesteście szczęściarzami, bo mógłby nas zlekceważyć i kwitlibyśmy do rana. Mnie wkurza inna sprawa. To, że, nie mogąc wymówić trudnego poniekąd nazwiska Polki, policjanci mówią o kobiecinie "polish lady.

Jest 22.00. Idziemy na salę rozpraw. Całkiem przytulna. Przy "stanowisku" sędziego kreci się jakiś ogolony wielbiciel hot–dogów i innych gotowców z łańcuchem na szyi (jakby ukradł smycz mojego psa). Rozczarowanie – to nie sędzia. Ten wpływa na salę, zarzuca togę w stylu "Oto jestem", podziwiajcie. Drukuje ze 2 dokumenty, bo ma oczywiście laptop przed nosem. Jeszcze jedno takie spotkanie z przedstawicielami prawa i życiorys kobiecinki opanuję na wyrywki, w nocy o północy.

Sędzia podaje powód spotkania: kradzież o wartości 20 dolarów. Powołuje się na swoje paragrafy i orzeka 300 dolarów kaucji. Płatne u szeryfa county/powiatowego. Wyznacza termin rozprawy, przydziela adwokata i zatrzymuje paszport. Wszyscy wytrzeszczamy oczy. "Toż to jak u dilera narkotykowego" - protestujemy. "Podała fałszywe dane, jest emigrantem" – pada odpowiedź.

Kobiecinka blednie, bo muszą ja podrzucić do wiezienia. Tam można ja będzie przejąć. Jest 23.00.

Pękata teczka w reku policjanta jest sygnałem dla nas, że czas jechać. Tylko 10 min. Żadna odległość. Czekamy. Całkiem przyzwoicie, wnętrza duże, jasne, przestronne. Z ciekawości próbuję dowiedzieć się, co jest za zamkniętymi drzwiami, niestety, tam trzeba mieć specjalne zaproszenia. Droga kobiecinki też jest w tym pomocna. Nie skorzystam.

Czekamy: 1.00, 1.30, 2.00 – pada pytanie, czy ktoś może przeliterować nazwisko. Ciężkie do wymowy dla Amerykanów i znów “polish lady”. Brr.

Musimy wyjść, bo obchód. Możemy za to czekać przy wyjściu, w samochodzie, ktoś nas powiadomi, kiedy trzeba będzie wyłożyć kasę i kiedy kobiecinka wyjdzie. Podchodzą do nas pracownicy z każdego obchodu, przepytując na okoliczność oczekiwania. Chcą pomoc, dzwonią i słyszę pytania o nazwisko. Wymawiam. A tak, "polish lady".

3.00.

Podchodzi młodziutka pracownica służby więziennej. Trzeba pomocy przy kontakcie, zaczynany papiery. Bez kobiecinki. Ta jest gdzieś wewnątrz wiezienia.

Nasze dane personalne, bo idę z konieczności ja i "kolega", ksero naszych ID, papierologia, ale tylko po 2 arkusze. Już miałam nadzieję, że mnie przepuszczą przez sito FBI. Nie wiem tylko, czy dają certyfikat (no, z tego sita). O dziwo poszło sprytnie.

3.30.

A do godziny powinno być o wszystkim. Lojalnie uprzedza nas prowadząca sprawę. -Może pojedziecie gdzieś na kawę, jakieś jedzonko. Dobry pomysł! Potrzebują czasu. To taka psychologiczna gra na zwłokę.

4.00.

Meldujemy się pod wiezieniem. Czekamy. Przychodzi do nas pracownik, przynosi kolejny papier, z prośbą o wypełnienie: kto płaci kaucję? "Kolega" podaje dane i szlag go trafia, że nazwisko gościa, lokalnego biznesmena, plącze się w policyjnych rejestrach.

Czekamy. Pora zapłacić kasę; trzeba wejść do środka i wyłożyć. Załatwione. Czekamy.

5.00.

Moja kobiecinka stoi przed plikiem dokumentów: podpisy, że rzeczy wydane z magazynu używała właśnie ona, że jej własne rzeczy zostały zwrócone w nienaruszonym stanie, że nie zginęło nic wartościowego. Podglądam grubość teczki. Tomisko. "Good Luck polish lady!" –rzuca oficer na odchodnym.

Dla mnie po wszystkim.

Konkluzja Amerykanów, nowych znajomków: "I zastanawiające jest tylko, ile razy kradła
przedtem? Olał te 20 dolarów, tylko dlaczego kobiecinka bawi się za nasze, podatników, pieniądze? Powinni ją pierwszym samolotem deportować do jej kraju". Dobrze, że tego słowotoku rozżalonego pracodawcy nie zrozumiała.

Konkluzja kobiecinki: "Mam w d…. Amerykę, pierwszym samolotem wracam do domu. Głupie Czarne nie rozumieją, jak się do nich mówi po ludzku”.

Dlaczego ciągnę tę historię? Bo kobiecinka za 4 tyg. wyjedzie z USA (o ile sąd nie zdecyduje inaczej) i nigdy prawdopodobnie nie wróci. Ci natomiast, którzy pozostaną tutaj, będą mieć przypiętą etykietkę jej poczynań.

Nie rozumiałam zasady polskiej przysługi: "Jeśli Polak Ci nie zaszkodził, to już Ci pomógł”. Teraz wiem o co chodzi. Przykre. I trudno się dziwić, że rząd amerykański ma nas w pewnej części ciała…

P.S. Teraz doświadczyłam też i rozumiem co znaczy prawnik w tym kraju. A ile kosztuje. I jest też chyba coś intrygującego w tym, że lawyer jest blisko liar. Prawnik i kłamca. Mam wrażenie, że czasem jest tożsame.

Sprawa mojej kobiecinki zakończyła się ugodą. Jej znajomi/pracodawcy zaangażowali swojego prawnika (350 dolarów za godzinę), ten z kolei poszukał kogoś świetnego w prawie karnym, gościa, który zna i sędziego i prokuratora powołanych do sprawy.

Sprawa zakończyła się polubownie. Zawiasy na pół roku. Bez żadnej kary finansowej. Nic. Zero. Paszport do zwrotu. Jedyny kłopot, to tylko to, że jeśli kobiecinka zamierza w przeciągu najbliższego pół roku wjeżdżać do USA, zasądzona jej kara będzie widoczna w rejestrach. Tylko w przeciągu najbliższego półrocza. Potem sprawa ucieka z rejestrów i zostaje czysta karta. Może od nowa kraść. A rękawiczki były wyjątkowo drogie. 3 400 dolarów.

Z informacji zasięgniętych u prawników wiem, że potraktowali moja kobiecinkę nie bardzo surowo. Z reguły za tego rodzaju wykroczenie grozi kara pieniężna. Jej wysokość waha się w granicach 100– 400 dolarów.

od 7 lat
Wideo

Reklamy "na celebrytę" - Pismak przeciwko oszustom

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto