Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Parę słów o Primavera Sound 2011. Część pierwsza

Natalia Skoczylas
Natalia Skoczylas
Zaledwie tydzień temu festiwal trwał w najlepsze - zaczął się limitowanym wydarzeniem muzycznym w Puble Espanyol, a później przeniósł do Parc del Forum. Czas na dawkę wspomnień i wrażeń.

Przyglądając się tegorocznym line-upom rodzimych festiwali muzyki alternatywnej, tak właściwie nie musimy wpadać w większe kompleksy. Co najwyżej zamiast jednego urlopu w Barcelonie (nota bene dość drogiego jak na pojedynczy wypad, ale za to aż kipiący ważnymi nazwiskami) trzeba będzie zorganizować sobie kilka mniejszych i udać się do Katowic (właściwie dwa razy tego samego miesiąca, bo Tauron Nowa Muzyka i Off Festival ściągnęły sporą liczbę artystów wspólnych z Primaverą), do Gdyni na Off Festival, Wrocławia na Erę Nowe Horyzonty i wreszcie na Audioriver w Płocku.

Dla mnie istnieje kilka powodów wyjazdu do serca Katalonii w maju - po pierwsze atmosfera miasta, duch wolności i możliwość napawania się świetną architekturą i nastrojami. To bodajże najbardziej (obok Berlina) swobodne miasto w zachodniej Europie, tygiel kulturowy i - ostatnimi czasy - społeczny punkt zapalny. Fakt, że trafiłam na pierwszy tydzień protestów i miałam okazję obserwować rozwój sytuacji na placu Catalunya dzień po dniu był jeszcze jednym plusem. Choć jest to materiał na osobny artykuł. Wreszcie kusząca wydawała się zbieżność terminów festiwalu z finałem Ligii Mistrzów - miasto stawało się z dnia na dzień coraz bardziej czerwono-granatowe, i choć samego meczu nie zobaczyłam na rzecz koncertów, wynik rozprzestrzeniał się wśród tłumu błyskawicznie, a powrót przez La Rambla o dość porannej godzinie wiązał się z napotykaniem na ostatnie grupy kibiców oraz policjantów w kaskach i z tarczami, którzy - mam wątpliwości, czy do końca uzasadnienie - owych fanów piłki nożnej ganiali po zaułkach. Tak czy inaczej, atmosfery fiesty nie dało się nie wyczuć i było to bezcenne doświadczenie.

Wracając do muzyki. Rok temu bodźcem, który zdecydował o wyprawie, był pierwszy w Europie koncert zespołu Sunny Day Real Estate. Tym razem przeważył, może nie tak nieosiągalny, ale jednak - występ Explosions in the Sky, których mam wątpliwość kiedykolwiek zobaczyć nad Wisłą. By uniknąć ignorancji, wybrałam się na inne subiektywnie ważne koncerty. Konkluzje były zaskakujące.

Primavera to przede wszystkim świeżość, młodzi artyści, gwiazdy bieżących sezonów, rozbłyski w kategoriach muzyki alternatywnej. Był i James Blake, wystąpiły panny z Warpaint, nie zabrakło popowych dźwięków Forda i Lopatina, czyli panów znanych z Games, psychodelii Suuns czy nowojorskiego projektu Blank Dogs. W tym roku roiło się też od legend - Suicide, Swans, Einstürzende Neubauten, Echo and the Bunnymen, Pere Ubu... Gdyby młodzież z nimi zestawić, zostałaby dość brutalnie potraktowana. Starzy wyjadacze pokazali, czym na scenie jest doświadczenie.

Echo and The Bunnymen występujący ze swoimi pierwszymi albumami "Heaven Up Here" oraz "Crocodiles" wypadli w tym zestawieniu przeciętnie - czuć było ogranie, doświadczenie i nie da się im odmówić zarówno dobrych aranży, jak i wokalisty w bardzo dobrej kondycji. Zagrali równy i bardzo długi, po ponad półtoragodzinny koncert, z długimi bisami. Moim bohaterem koncertu został pewien Hiszpan, który przez cały ten czas dzielnie wyciągał rękę z kamerą i rejestrował występ. Wyraz ulgi na końcu - bezcenne.

Podobno gwiazdą dnia w Poble (przepięknej, malutkiej i odseparowanej dzielnicy, na której dziedzińcu rozgrywała się sztuka) była japońska grupa Nisennenmondai, ich jednak nie pozwoliła mi zobaczyć przydługa kolejka do wejścia. Następne, hiszpańskie zespoły, Comet Gain i Las Robertas, wpisują się w szeroko rozumiany gitarowy nurt muzyki alternatywnej. Las Robertas z dwiema pięknymi z uzdolnionymi wokalistkami nie zaskoczyli, ale też nie zawiedli przyzwoitością kompozycji. Podobnie w przypadku Comet Gain, pozostających w konwencji bardziej pop-punkowej.

Siłą rzeczy na mnie największe wrażenie zrobili Caribou, ulubieńcy z Kanady, których po raz pierwszy usłyszałam wykonujących ostatnią płytę. Jedynym przerywnikiem w tanecznym amoku "Swim" było "Melody Day", zapowiedziane przez sam fakt, że Daniel tylko na ten utwór sięgnął po gitarę. I choć brzmiało to bardziej skondensowanie niż eteryczna wersja albumowa, hit z "Andorry" broni się w każdym wydaniu. Reszta - oczywiście przearanżowana, zagęszczona narkotycznymi basami i wielką ilością transowych i tanecznych momentów, wprawiła tłum w szaleństwo. Prawdziwa burza przetoczyła się przez tłum gdzieś w połowie, kiedy zagrzmiała "Odessa", oraz przy okazji jedynego - choć prawie dziesięciominutowego - bisu w postaci "Sun". Kolorowy obraz stworzyło Caribou tego wieczora.
Parc del Forum powitał mnie łaskawie, czy może wręcz wymarzenie, występem Emeralds. Potraktowałam to jako rozgrzewkę przed Offem, gdzie zdecydowanie po tym przeżyciu muszę zobaczyć ich jeszcze raz. Doskonała jest ich lekkość grania efemerycznych, ale zarazem naszpikowanych żywymi dźwiękami elektronicznych pejzaży. Melodie wygenerowane przez dwa syntezatory i gitarę przechodziły płynnie z ambientowej, dronowej lekkości do kompletnie chaotycznej, głośnej i złożonej struktury. Kilkadziesiąt minut intensywnego doświadczenia słuchowego.

Nie opuściłam sceny Pitchfork jeszcze przez następną godzinę, dając szansę Blank Dogs, którzy całkiem nieźle poradzili sobie z udźwignięciem entuzjastycznego opisu na stronie Primavery. Zastanawia mnie sprawność połączenia depresyjnego klimatu cold wave tudzież post-punka z neworderowską manierą tanecznych syntezatorów i chwytliwych melodii. Brooklyńczycy, pod przywództwem wszechuzdolnionego Mike'a Snipera, nieobecni w polskich mediach muzycznych, mieliby sporą szansę zachwycić słuchaczy rzetelnej gitarowej muzyki.

Nie zawiódł też Of Montreal, konsekwentnie częstując publiczność bajecznym i groteskowym zarazem show, połączonym z typowym dla nich popem. Lubię ludyczny charakter tego zespołu, który pozwala się zrelaksować i cieszyć banalnymi dźwiękami. Nie zabrakło zapasów, karykatur amerykańskich superbohaterów, zamaskowanych postaci i obowiązkowych balonów. Karnawał pełną parą przy akompaniamencie utworów chociażby "Hissing Fauna..." i nowej płyty "False Priest", która dominowała. Of Montreal w pełnej krasie (szczególnym przypadkiem jest hermafrodytyczny lider, w jaskrawym makijażu i czerwonej mini spódniczce - urocze bezguście).

Przekonanie się do Big Boia nie było trudne - zagrał według powszechnego schematu koncertów hiphopowych, czyli dwóch raperów, MC z fajnymi bitami, dopracowany aspekt wizualny i trochę hiciarskiej nostalgii. Były utwory o jaraniu ("skręcę jednego za wasze niepowodzenie"), o dziewczynach (nota bene scena była wówczas pełna roztańczonych wolontariuszek) - np. "Tangerine", o Pani Jackson i kilka innych przebojów nieśmiertelnych - "So Fresh So Clean", "I Like the Way You Move", "Ghetto Music", i tak dalej. Big Boi to raper z klasą i niezły konferansjer. Szykujcie się na łechtanie uszu na Openerze!
Do udanych koncertów zaliczyłabym basujący, ciepły set Gold Pandy, który wyróżnia się spośród tłumu djów mniej sztampowym podejściem do tempa i budowania napięcia. Połączenie słonecznych, pastelowych bitów z wolno i nieregularnie narastającymi basami złożyły się na miły, taneczny koniec mojego wieczora. Nie dotrwałam do Suuns, mam więc nadzieję nadrobić ich w Katowicach.

Na zakończenie - dwa wielkie zespoły. Grinderman pod dowództwem dojrzałych panów pokazali, czym jest garażowe, brudne, a jednak perfekcyjne granie gitarowe. Nick Cave jest wokalistą niezwykłym, jest aktorem, który na żywo całym ciałem, każdym dźwiękiem i gestem podkreśla to, co dzieje się na scenie. Zaczęli pełną parą z "Loverman", później zabrzmiało "Get it on", "Warm Tamer", "Heathen Child", "Kitchenette", "Grinderman"... grzmieli, improwizowali, dodawali dramatyczne skrzypce, grzechotki, a Nick przeżywał, babrał się w zawodach, był rozgoryczony, był potężny, był doskonały. Zapowiedział pod koniec kilkukrotnie Suicide - jako najlepszy zespół na świecie, który miał grać na scenie Ray Ban akurat chwilę po nich. I to był dla mnie katharsis.

Suicide brzmią na płycie dość niepozornie. Kompletnie odjechanie, niesztampowo, dziwacznie wręcz i minimalistycznie. Ale to, co wydarzyło się na ich koncercie przeszło wszelkie moje oczekiwania. Ta psychodeliczna skąpość przerodziła się w niesamowitą orgię dźwięków, i to o dziwo generowanych przez jeden niepozorny instrument klawiszowy z całym zapleczem nagranych dźwięków i efektów. To był najgłośniejszy (porównywalny w tej kategorii tylko do Swans) i niezwykle odważny popis eksperymentatorskich umiejętności. Alan Vega jest postacią potężną, charyzmatycznym i intrygującym wokalistą, który w ponad trzy dekady po wydaniu płyty "Suicide" odtworzył ją z wielkim zaangażowaniem. Jego prawa ręka, Martin Rev, znęcał się nad swoim instrumentem, odgrywając większość uderzeniami pięści. Ogłuszona, onieśmielona i zachwycona wielkością Suicide przyznaję rację Cave'owi - to faktycznie może być jeden z największych zespołów naszych czasów.

Relacja z dwóch następnych dni - już wkrótce.

od 7 lat
Wideo

Jak czytać kolory szlaków turystycznych?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto