Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Patrick Wolf i mnóstwo miłości - relacja z koncertu w Palladium

Natalia Skoczylas
Natalia Skoczylas
Sobota wieczorem, 2 marca, wszystko zgodnie z planem: Peter J. Birch i Patrick Wolf dali dwa koncerty, oba ciekawe. Szczególnie Brytyjczyk wypadł wyśmienicie, dzięki wrodzonemu urokowi i czarujących rozmów z publicznością. No i muzyce.

Peter J. Birch dał krótki, treściwy popis swoich inspiracji i gustów, które spotykamy na jego debiutanckiej płycie. Potwierdził przez pół godziny, że jest to polska wersja amerykańskiego grania, przyjemnych folków z dużą dozą inspiracji zarówno w latach 70-tych, jak i rzeczy bardzo współczesnych. Ma dobry, dopracowany akcent, ładnie gra w pojedynkę na tej gitarze, produkując urokliwe melodie, a od czasu do czasu przetyka własne kompozycje jakąś wyraźną adnotacją, tak jak to zrobił w przypadku jednego ze swoich ulubieńców - Townesa van Zandta, którego utwór kowerował.

Ten schludny, minimalistyczny wstęp zapowiadał prawdziwie przyjemne spotkanie z ekscentrycznym i pełnym powabów Londyńczykiem, Patrickiem Wolfem. Z minimalnym, naprawdę nieistotnym poślizgiem wyszedł on na scenę po kilku minutach niemego kina - na kurtynie w Palladium rzucono projekcję scen, które znamy z zapowiedzi jego ostatniej płyty "Sundark and Riverlight" - pocięto je właśnie w tym nerwowym i niepokojącym stylu kina z lat 20-tych i 30-tych, krótkie momenty pozapętlano, a obraz był lekko zniekształcony, czarno-biały i pod kątem. Tak z resztą było przez cały koncert - sporo samego Patricka, pozującego w dandysowskich podkolanówkach, albo przechadzającego się w szelkach ze strzelbą po łące, ewentualnie trochę miejskich scen albo kołyszących się traw - sielanka, staroci, romantyzm, co kto woli i jak woli.

Bardzo ta oprawa pasowała do muzycznej oprawy i wersji, w której postanowił pokazać się muzyk tym razem - porzucił sporo instrumentów na rzecz harfy, gitary, skrzypiec i pianina, na których na zmianę grywał swoje utwory, a towarzyszyli mu w tym przedsięwzięciu klarnecista (grywał on także momentami na innych dęciakach), skrzypaczka, która czasem grała też na pianinie, oraz uroczy akordeonista. Stworzyli oni, korzystając z różnych możliwości i konfiguracji, muzyczne klimaty odwołujące się a to do cygańskiej estetyki, a to teatralnej, niemalże barokowej, choć wciąż oszczędnej, stylistyki.

Patrick wyłonił się więc z ciemności i bez słowa przysiadł do harfy, na której zagrał kilka akordów, a te już nagrane i zsamplowane płynęły same, pozwalając mu na skupienie się na śpiewie - i taką oto subtelnością w postaci "Serpentine" otworzył prawie dwugodzinny występ swój. Kolejnym utworem było "The Libertine", w którym włączyły się już i akordeon, i skrzypce, dzięki czemu atmosfera stała się nagle cygańska i teatralna zarazem. Tu zaczęły się schody - trzeba było nastroić gitarę po raz pierwszy na nieco wschodnią, arabską modłę, dzięki czemu wraz z klarnetem zostaliśmy wprowadzeni w egzotykę ślicznego, masochistycznego "Hard Times". Naprawdę, niejeden fan i niejedna zakochana fanka musiała doznawać olśnienia, słuchając, jak Patrick prosi o wycisk, z gitarą w ręce i w tych białych podkolanówkach, szarmancko odziany w przepyszną szarfę, kamizelkę i śnieżną koszulę, przyozdobiony do tego pasem złotego brokatu na twarzy, i z ogromnym pierścieniem na dłoni. Cherubin pierwszej próby. Prawdziwy rarytas.

W trawach na ekranie rozegrało się "Time of My Life", kompletna błogość dopadała przy akompaniamencie "House", kolejnej nowej kompozycji - ciepłej, romantycznej, słodkiej że aż strach, może częściowo dlatego, że Wolf sam się nią zajął, przechodząc z gitary na pianino i ubierając ją w tak minimalistyczny sposób w dźwięki. Mieliśmy potem "Paris", "Bluebells", gdzie Patrick już zdołał wykrzesać z publiczności dość żywiołowy taniec, jak na tak klasyczny akompaniament, "A Boy Like Me", a później zaczęło się to, co niechcący już nam zapowiedział: jak zacznie gadać, to nie wie kiedy skończyć. Zaczął opowieści między piosenkami, które dopełniły tego koncertu: najpierw opowiedział o mitycznym Bargheście, bestii z północnoangielskich podań, której historia zainspirowała go do napisania "Oblivion" - i ta rzecz jasna nastąpiła zaraz potem. Po odegraniu smutnego "Tristana" pojawiła się kolejna porcja informacji - tym razem o tym, jak to dokładnie wybrane zostały miejsca, w których ta akustyczna trasa się odbywała, i dlaczego Warszawa musiała, po prostu musiała się na niej znaleźć. Takiej dozy ciepłych słów o Polakach, których Patrick ma za inspirującą, głodną sztuki, piękną i ciekawą nację, dawno nie słyszałam z żadnych ust. Zostaliśmy więc skomplementowani i zmiękczeni jeszcze odrobinę bardziej, ale nie pozostaliśmy dłużni - nagle z tłumu wyszło kilka osób, które wręczało Patrickowi a to bukiety, a to liściki z poezją. Cudne widoki.

Kolejną opowieścią były wspomnienia z czasów debiutu, kiedy w małym miasteczku w Irlandii, gdzie mieszkał wtedy Wolf, właściciel sklepu muzycznego imieniem Steven zafałszował wyniki sprzedaży płyt i wrzucił młodego Patricka na pierwsze miejsce, próbując wesprzeć go w jego karierze. To jemu dedykował "The Sun is Often Out". Historię z wieżowca powiązał z "Falcons", w "Together" rozbrajająco zapomniał słów i próbował to ukryć jakąś spontaniczną solówką - uratowała go któraś z fanek, suflerując resztę. Po tym momencie staliśmy się już wszyscy na tyle bliscy sobie, że mogły się zdarzyć dalsze cuda, takie jak historia z Placu Zamkowego (pytający o nazwę tego miejsca Patrick dostał od publiczności nazwę "Kataryniarz", a więc trochę się z niego ponabijaliśmy przy okazji), który uważa za najbardziej romantyczne miejsce, jakie widział, szczególnie mając w głowie obraz z muzykiem grającym tam w śnieżnej zawiei "Copacabanę". Snuł nawet marzenia o tym, jak to w przyszłości uda mu się spotkać go raz jeszcze i nagrać coś razem, a wątek ten wplótł jeszcze w rozgorączkowane, optymistyczne "The City". Przy okazji "Bloodbeat" zajął też stanowisko w sprawie tolerancji, którą generalnie chrzani i uznaje za głupotę - zamiast niej wolałby powszechną akceptację, dla wszystkich bez różnicy. Swój popis zamknął jednym bisowym kawałkiem - "Bermondsey Street". I tak oto skończył się ten kameralny, uroczy popis akustycznych możliwości Patricka Wolfa, który faktycznie na żywo okazał się być pełnokrwistą postacią i fajnym, ciepłym facetem. O talentach muzycznych nie wspominając.

od 7 lat
Wideo

Jak czytać kolory szlaków turystycznych?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto