Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Piekielnie głośny Off Festival - relacji część pierwsza

Natalia Skoczylas
Natalia Skoczylas
Zacznę swe wspominki (i wypominki) od przysłowiowych już niemalże ścian dźwięku, jazgoczących przesterów, udręczonych strun i zepsutych gitar, którymi stoi Off.

Ażeby uczynić zadość zwyczajom i dyplomatycznym detalom, napiszę, że pomimo ulewy pierwszego dnia, uczestnicy festiwalu zachowali zimną krew/dobry nastrój na samym początku. Brawa dla nas.

Pierwszego dnia wędrowaliśmy niestrudzenie między scenami Offa, by znaleźć się o północy w namiocie Trójki, gdzie wystąpił Najgłośniejszy Zespół Nowego Jorku - A place to bury strangers. Choć wydaje się, że nic bardziej banalnego, oczywistego i nudnego o tym zespole nie można powiedzieć, po koncercie jestem w stanie wpaść w jeszcze większy banał - to najgłośniejszy zespół na świecie!

Oliver z kumplami wdarli się szturmem do mojej czołówki festiwalowych występów - zagrali bowiem koncert totalny pod każdy względem. Mistrzostwo polegało na generowaniu chaosu, z którego wyłaniały się pojedyncze melodie, sensowne słowa, rzężąca kompozycja. Górujące nad publicznością, pośród mgły i nikłego światła, postaci na scenie dodawały mrocznego uroku tym kaskadom dźwięków.

Siedemdziesiąt minut pod wpływem wysokich częstotliwości, brutalnych przesterów, mglistych wokali i wyraźnej rytmiki zdecydowanie zaburza percepcję. Nie można czepiać się nagłośnienia, bo perfekcyjność w tej kwestii nie jest ani możliwa, ani pożądana. Nie można czepiać się braku melodyjności, bo kunszt występów APTBS polega przede wszystkim na pełnym emocji i napięcia hałasie. Choć z perspektywy fanki cieszę się ogromnie z "I know I'll see you" (z cudownym riffem, którego nie było zbyt dobrze słychać), z "Get on" czy dynamitu "I lived my life to stand in the shadow of your heart". Absolut!

Fennesz również zaskoczył tego wieczora mocnym koncertem w stylu "Venice", a więc z elektronicznym, rozmytym tłem, na którym odznacza się gitara, przepuszczona przez efekty. Podobnie jak w przypadku Basinskiego (choć to dwa różne, ambientowe światy), Austriak stworzył atmosferę tak impresyjną i efemeryczną, że niemalże niemożliwą do opowiedzenia. Gdzieś zachrobotały bity, pojawił się jakiś delikatny, zaloopowany klawisz, wszystko płynęło i w przepiękny sposób składało na spójną całość. Niezapomniany, przepiękny koncert.

Największy zastrzyk brutalnych gitar przygotowano na niedzielę, ostatni dzień festiwalu. Zaczęło się od Pulled Apart by Horses, zespołu z Leeds, który wystąpił trochę za wcześnie, ale z pełnym zaangażowaniem. Po kilku konfrontacjach z ich debiutanckim albumem doskonale wiedziałam, czego się spodziewać: musiał być brud, krzyk i pot, zdarzyć się mogła także krew, ale chyba zrobili się odrobinę ostrożniejsi. Pewnie słyszeliście już o tym, że wokalista dał pograć publiczności na gitarze oraz że oblewał i opluwał ją wodą, że gitarzysta skakał z głośników, i że generalnie panował chaos, anarchia, a słuchacze sami organizowali sobie ściany śmierci i inne wycieńczające rozrywki pod sceną. Być może jednak nie słyszeliście o tym, że Pulled Apart by Horses to zespół z jednym zabójczym kawałkiem "High Five, Swan Dive, Nose Dive", którym zakończyli koncert, i całą masą krwistych, hardkorowych zagrywek - nie zabrakło "I punched a lion in the throat", "The Crapsons" czy mrocznego "Meat Balloon". W czasach hardkorowego kryzysu dobre są i takie chropowate cukierki.

Głośny koncert zagrali tego dnia także No Age - i tu nie było chyba żadnych niespodzianek, od brzmienia, przez jakość, aż po odbiór koncertu. Choć na Pulled Apart By Horses tłum pogował najbrutalniej, tutaj rozmiary szaleństwa były rekordowe jak na Offa. Niech świadczy o tym chociażby kilkadziesiąt osób zdjętych z rąk publiczności przez ochroniarzy i bramki walące się pod jej naporem. Oj, działo się, działo! Była to odpowiedź adekwatna do muzyki - zaczęli fantastycznym, oldschoolowym "Ripped Knees", a później raczyli nas smakołykami w stylu "Teen Creeps", "Miner" i "Here should be my home", a więc tymi z najlepszej (i najbardziej popularnej) płyty "Nouns". Imponowała robota Deana Alana, który grał na perkusji jak szalony (rytm rządził tym koncertem) i śpiewał też niezgorsza. Cundo Bermudez dbał o brzmienia i dodatkowe elementy (bas, którego nie było między innymi), dodawał trochę gitar i dzięki samplerom jeszcze bardziej rozbuchał koncert. Dodaj do tego całą gamę głośnych, przetworzonych, czasami shoegaze'owych, czasami noise'owych, riffów. Na koniec gitara wylądowała na bębnie i została storpedowana przez Deana, generując kakofonię dźwięków. Brawurowo, panowie!
Zaskakująco dobry i głośny występ dali The Raveonettes, zespół, który traktuję trochę po macoszemu. Znam i uwielbiam "Attack of the ghost riders" jeszcze z czasów długich przerw i dwuosobowych ław, reszta ich utworów jakoś nigdy szczególnie mnie nie zachwyciła. Ale przyjechali wreszcie do Polski (wreszcie nie odmówili organizatorom) i musieli dać z siebie wszystko, bo czekał na nich wielki tłum spragniony muzyki. Zdali egzamin, z dobrą notą. Zagrali koncert pełen rozmaitości - shoegaze'u spod znaku The Jesus and Mary Chain, wpadali w eksperymentalne, psychodeliczne klimaty The Velvet Underground, wreszcie sięgali po oszczędne miniaturki (na przykład "Oh, I buried you today", które zwyczajowo połączyli z hiciorem "Love in a trashcan"). Od zamierzchłych czasów swojego rewelacyjnego debiutu doszli do koncertowej perfekcji - dzięki czemu słucha ich się z ogromną przyjemnością i kojarzy z ulubieńcami sprzed dekad, jak Joy Division czy Stone Roses. Fajnie, że wreszcie przyjechali.

Chyba największy szok muzyczny przeżyli ci, którzy prosto spod głównej sceny po kosmicznym show The Flaming Lips (o którym wkrótce) podążyli do namiotu z muzyką eksperymentalną (a propo, interesująca scena, w której mało co było eksperymentalne - czyżby termin przestał zobowiązywać?) i usłyszeli Shining. Osobiście pamiętałam tylko o "21st Century Shizoid Man", którym obłędnie zakończyli występ, nie miało to jednak znaczenia wobec tak znakomitej całości. Norwegowie łączą jazzowy saksofon i klawisze godne psychodelii lat 60 i 70tych oraz King Crimson z gitarową masakrą ciężkich gitar i zabójczą perkusją. Absurd? Okazuje się, że nie - raczej prawdziwy pocisk! Shining pokazali klasę - jako zachwycająco dobrzy muzycy, którzy łączą skrajne pomysły i robią z tego obłędną artystyczną mieszankę wybuchową.

Niestety, trafiłam tylko na kilka minut The Psychic Paramount - ostatni utwór zmienił moje wyobrażenie na temat tego eksperymentalnego, dziwnego zespołu. Usłyszałam bowiem kompozycję typowo post-rockową, z piękną melodią i emocjami. Obok ich ciągot do Godspeedowych dźwięków konkretnych i akustycznych gitar ujawniła się ekspresja godna ich "Microphone 3", ale z mocnym zakończeniem. Obiecujące.

Podobnie było z Tides From Nebula, których "Tragedy of Joseph Merrick" było ostatnim utworem na koncercie i jedynym, który wówczas usłyszałam. Szkoda, bo podobno pojawiły się premierowe kompozycje. Tak czy inaczej, entuzjazm publiczności po występie i jakość fragmentu, który usłyszałam, nie dziwią. I na szczęście już niedługo zagrają dużą polską trasę.

Następnym razem opowiem wam o tym, co psychodeliczne i co folkowe (lub folkowate). I niech hałas będzie z wami!

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto