Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Pocztówka z Ypisgrock w Castelbuono

Natalia Skoczylas
Natalia Skoczylas
Jeśli wszystkie festiwale na Sycylii w praktyce okazują się tak ciekawymi doświadczeniami jak to w Ypsigrock, to wygląda na to, że odnalazłam nową Mekkę festiwalowiczów. Tym bardziej, że pięknie, i że ceny przystępne.

Europejskie festiwale w ostatnich latach zaczeły prześcigać się w tworzeniu takich okoliczności i takiej scenerii dla muzyki, by uparci festiwalowicze chcieli odwiedzić każdy z tych zakątków i spędzać większą część swojego lata na słuchaniu nieustannie podobnej muzyki. Ta recepta działa szczególnie dobrze w przypadku takich kameralnych wydarzeń, osadzonych w rajskich pejzażach, jak to jest w przypadku Ypsigrock Festival w Castelbuono. Wystarczy dostać się do Cefalu/Messiny/Catanii/Palermo lub innego większego ośrodka na Sycylii, wsiąść w autobus lub pociąg i podążyć wgłąb niebywałych sycylisjkich gór, by znaleźć się na trzy dni na cudownej urody imprezie muzycznej.

W dzień to malutkie miasto z około XIII wieku drzemie raczej w nieustannej sjeście, uciekając przed upałem, le wieczorem zaczyna się tutaj jarmark staroci i ciekawych gadżetów oraz ekologicznej i zdrowej lokalnej żywości, gdzie można zjeść bułkę z pastą z pistacji lub potężną porcję speghetti "alla normale" z bakłażanem, pomidorem i bazylią, a potem spijać po drodze lokalne trunki i głównym traktem maszerować do XV-wiecznego zamku sycylijskich notablii, w którym uświadczymy bardzo ciekawej ekspozycji (sakralnej, archeologicznej, urbanistycznej i ze współczesną sztuką) i gdzie znajdziemy scenę naszego Ypisgrocka. Jako że Castelbuono zostało wybudowane na skale znajdującej się w samym sercu wielkiej depresji między górami, gdzie nie spojrzeć widać góry spowite chmurami i widok ten zapiera dech w piersiach.

Jak widać, wystarczy dobrze wybrać miejsce, by wprawić publiczność i krytykę w dobry nastrój, jeśli jednak uda się przy okazji sporządzić taki zestaw muzyki, byśmy byli szczęśliwi także ze względu na wrażenia słuchowe, komplementy same cisną się na usta.

Zagraniczni artyści wypadli w Castelbuono wyjątkowo dobrze, tak jakby magia tego miejsca przełożyła się na ich granie. Po raz pierwszy widziałam tutaj of Montreal w tak minimalistycznej jak na nich formie, bez karnawałowych popisów i prowokacyjnych strojów, za to ich występ był po prostu fenomenalny. Może wrażenie to było spowodowane przede wszystkim faktem, że kunsztu w pisaniu piosenek i wykonywaniu ich tym razem nic nie przysłaniało (co najwyżej odrobinę rozpraszające czerwone wdzianko wokalisty, ale jak na ich możliwości nie było to ani zaskoczeniem, ani niczym ekscentrycznym).

Każda nuta, zmiana tempa, błyskotliwe rozwiązania, instrumentalne popisy, płynne zmiany estetyk w obrębie poszczególnych piosenek - wszystko to brzmiało fantastycznie tej pierwszej nocy festiwalu. Mam też wrażenie, że po raz pierwszy zobaczyłam ich grających w mocniejszym gitarowym stylu, z większym pazurem i upodobaniem do eksperymentowania i wyciskania ostrych dźwięków z instrumentów. Momentem kulminacyjnym było ponad dziesięciominutowe wykonanie utworu "The Past is a Grotesque Animal", z mnóstwem instrumentalnych przerywników i noise'owych praktycznie wstawek, z pełnym napięcia i dramaturgii przebiegiem. Muzycy zniknęli po tym misterium ze sceny, pozostawiając publiczność oniemiałą i wstrząśniętą, a przynajmniej tak to sobie wyobrażam...

Po tym koncercie Stephen Malkmus and the Jicks zaproponowali dużo bardziej przewidywalną i czytelną koncepcję grania, co nie znaczy, że nie udało się im już poderwać nas do tańca i zmusić do słuchania. Koncert był znakomity, przecież Malkmusowi, chodzącej legendzie nowojorskiej i światowej alternatywy, nie wypada zagrać inaczej. Miałam też okazję porównać ich występ z Offa (zaledwie pięć dni wstecz) i dzisiaj, biorąc też pod uwagę, że gdzieś jeszcze po drodze wystąpili, ich energia, entuzjazm i kompletne zaangażowanie w koncerty budzą szacunek. Ktokolwiek wyobraża sobie Malkmusa jako zadzierającego nosa, nonszalanckiego muzyka, daleki jest od prawdy - to raczej taka postać, która po kilku latach nieobecności i świetnej reaktywacji Pavementu na rzecz kilku koncertów, gra z całkowitym oddaniem podczas koncertów, gdziekolwiek i z kimkolwiek się nie pojawi.

Bezbłędnie wypadły wszystkie kompozycje zespołu, alternatywa z punkowym zacięciem, ironiczne teksty, riffy naładowane energią. Malkmus grał dobrą godzinę, miał dobry kontakt z publicznością (acz bez rozgadywania), ale przyznać trzeba, ze włoskim słuchaczom jakoś brakuje zapału do bisów... więc mimo, że podający gitary chłopak już po zakończeniu głównej części stroił w kącie gitary, a światła ewidentnie wskazywały na chęci zagrania kolejnych kilku kawałków, publiczność jedną nogą była już na ulicy, w barach, na drinkach, nawet więc nie klaskali i nie wzywali zespołu do powrotu. Niestety ten sam scenariusz powtarza się każdej nocy.
Następnego dnia VeneziA wypadła całkiem nieźle, a to ze względu na mniej sztampowy koncept: kładli oni nacisk przede wszystkim na rytmikę, więc pierwszych kilka utworów zagrali w ogóle tylko za pomocą bębnów i harmonii, potem dołączając do nich odrobinę gitar. Bardzo mi przypadła do gustu ta ich pierwsza koncepcja, dość pierwotna i prymitywna w formie, dzięki czemu czytelna i porywająca. Późniejsze kombinacje ujęły temu uroku, szczególnie ochrypła monorecytacja jednego z muzyków, która nie do końca przekonywała i pasowała do całej konwencji. W porównaniu z następnym włoskim zespołem, DID, VeneziA zdecydowanie jednak błyszczała tej nocy - ci drudzy chłopcy, wyglądający rzecz jasna jak z angielskiej prywatnej szkoły, wypadli słabiutko, co było głównie zasługą ich takoż nieutalentowanego, jak i bezczelnego wokalisty.

O ile to, co było na tym koncercie samplowane, było ciekawe, pomysłowe i dobre do tańczenia (czyli sporo wtórnej, zapętlonej elektroniki z typowym indie-zacięciem), to proste plumkanie na gitarze, przeciętny gitarzysta i fałszujący wokalista psuli cały efekt. Po dwóch nieudanych próbach wykrzesania czegoś z siebie, wokalista... włączył na samplerze wokale i postanowił już niczego nie udawać. Poczułam się zwolniona z obowiązku oglądania tej żenującej sytuacji, w końcu nie każdy zespół, który nie potrafi grać na żywo, muszę widzieć do końca.

Ulgą dla uszu był więc koncert profesjonalistów z poczuciem rytmu - Shabazz Palaces. Jak już pisałam, Shabazz są objawieniem z ostatniego roku i festiwalowym hitem w tym sezonie, oraz pupilami kultowej wytwórni płytowej Sub Pop. Cieszą się więc z góry sporym zaufaniem i nawet z samą informacją o ich wydawcy można się spokojnie wybrać na ich koncert. Mają do zaoferowania mieszankę minimalistycznych, bujających bitów i recytowanych, hip-hopowych tekstów. Dobra mieszanka na letni wieczór, taki z elementem wybitnego poczucia rytmu.
Totalnym zaskoczeniem okazali się We Were Promised Jetpacks, zespół rodem ze Szkocji, który na swoich nagraniach sprawia wrażenie, jakoby był kolejnym indie pitoleniem na rynku, z resztą to tłumaczyłoby jego permanentną drugoligowość, tymczasem ten koncert był nokautującym doświadczeniem. Zamiast typowego, banalnego przygrywania, dostaliśmy fantastyczny, pełen ciężkiego grania popis, w którym bezustannie pojawiały się naprawdę dobre, przemyślane, noise'owe elementy. W rezultacie był to rewelacyjny, pełen emocji koncert, który ewidentnie wciągnął całą publiczność w nieskoordynowane, ekstatyczne pląsy. Zaczynam wierzyć, że w dziedzinie znudzonego już indie powinno się zacząć szukać poza mainstreamem, żeby odgrzać wiarę w ten gatunek.

Wreszcie absolutnym hitem wczorajszego wieczora byli Fuck Buttons... zagrali koncert, który śmiem wierzyć trwał pięć minut - niewiarygodna, transowa, elektroniczna mieszanka agresywnych i trybalnych dźwięków, które złożone w całość dawały fantastyczny efekt, coś jakby słuchać fenomenalnego "Tarot Sport" w ich wydaniu, tylko jeszcze mocniejszego, czasami z bębnami na żywo, z vocoderami, wypakowane po brzegi dźwiękiem widowisko. Trudno pisać o Brystolczykach jakoś składnie i ładnie, skoro ich oferta polega na oblewaniu hałasem i wciąganiu w hipnotyczny popis, który kończy się równie nagle, jak zaczyna... Najlepszy koncert tego weekendu, i choć dziś czekają nas jeszcze Django, Django, Primal Scream i Alt-J, śmiem twierdzić, że tej rewelacji nic już nie przebije.

Znajdź nas na Google+

od 7 lat
Wideo

Jak czytać kolory szlaków turystycznych?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto