Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Podsumowujemy lubelskie Zdaerzenia

Natalia Skoczylas
Natalia Skoczylas
Thinguma*JigSaw
Thinguma*JigSaw Organizator
Trzydniowy festiwal sztuki alternatywnej za nami. Zobaczyłam i oceniłam - oto subiektywna relacja.

Lubelskim Zdaerzeniom nie można odmówić spójności koncepcji z tym, co udało się zrealizować w ciągu ostatniego weekendu. Zastrzeżenia można mieć do jakości niektórych "pokazów", ale braki były sukcesywnie rekompensowane. I stąd w ostatecznym podsumowaniu komplementuję festiwal jako wydarzenie zdecydowanie warte studenckiej - przede wszystkim - uwagi.

Co miałam okazję zobaczyć?

Wykłady - piątkowe i sobotnie popołudnia rozpoczynały się od interesujących opowieści. Dr Andrzej Antoszek opowiedział nam co nieco o kulturze hiphopowej - począwszy od discowych, funkowych początków rapowania, poprzez klasyczne płyty lat 80., aż po wzmianki o współczesnym obliczu tej muzyki. Obraz kultury, światopoglądu, podłoża ideologicznego i społecznego uzupełniały filmy, historie konfliktów wschód-zachód, teledyski, książki i sylwetki znanych koszykarzy. Czas nie pozwolił na zagłębienie się w temat, ale ciekawych informacji zdobyłam sporo.

Podobnie drugiego dnia - Andrzej Kępski i Bartosz Wójcik zorganizowali nam wycieczkę po starej dobrej Jamajce z czasów kiełkującego reggae. W barwnych opowieściach dotyczących klasycznych okładek starych płyt (lata 70., 80. przede wszystkim) przemycali historyjki dotyczących społeczności jamajskiej a nawet ciekawostki dotyczące mocno specyficznego rynku muzycznego. Była muzyka puszczana z winyli i fragmenty tamtejszego kina. Wykład zabawny i interesujący - niechętnie opuszczaliśmy Małą Salę.

Wernisaż - wystawa pt. "Outdoor" Marcina Bocińskiego kusiła przechodzących korytarzem do przystanięcia. Ciekawa koncepcja i niezłe zdjęcia - w pozornie trywialnej rzeczywistości wszędobylskich billboardów odnaleźć można dziwaczne prawidłowości, mniej lub bardziej zabawną anachroniczność. Zderzenie dwóch kompletnie przeciwstawnych wizji daje niekiedy komiczne efekty, często - budzi niesmak czy zażenowanie. Tych kilka zdjęć otwiera oczy widza na rzeczy, z którymi pozornie tylko jest już świetnie oswojony.

Performance - chcąc zamknąć jak najszybciej temat tych "krótkich form artystycznych", wspomnę o dwóch wydarzeniach, w których miałam okazję uczestniczyć: "eiże.313" oraz "Schody I".

Dwóch młodych artystów z lubelskiego światka przedstawiło jakąśtam wizję czegośtam. "eiże", który w zamierzeniu miał otwierać jakieś trzecie, mistyczne oko i tłumaczyć imponderabilia, męczył bełkotliwym pseudoartyzmem. Nie mówiąc już nawet o "Schodach I", odrobinę turpistycznej scence rodzajowej z enigmatycznym przekazem. Męczące, miernej jakości widowiska.

Film - Kartonbar Karola Bartona i Piotra Skoczylasa składał się z czterech filmów krótkometrażowych.

O ile "Herbatka" mogła być interesująca jako pewna karykatura, żart z wycinka rzeczywistości, która wbrew pozorom nie jest czymś odległym, o tyle reszta przedstawiała raczej miałkie i średnio interesujące obrazy.

"YYYXXXQQQ" był czarno-białą, schizofreniczną impresją bez szczególnego przesłania, "Dusza człowiek" - momentami zabawną sielankowo-komediową sytuacją, "Na Skraju" zaś - historią kryzysu egzystencjalnego spowodowanego szeregiem niepowodzeń przeciętnego studenta. A niech tam, krytykiem filmowym nie jestem, jednak z perspektywy poszukującego inspiracji przeciętnego widza nie znalazłam niczego porywającego w tym kilkudziesięciominutowym pokazie.

Podobnie z Rafałem Kucharzukiem, którego dwa filmy, połączone w całość, budziły nieokreślony niepokój i grozę. Zbyt głośna, męcząca muzyka psuła dodatkowo efekt. Wolałabym poświęcić te 7 minut na jakąś wyraźną, wartościową miniaturkę niż tę dziwaczną krzyżówkę "Blair witch project" ze "Zbrodnią i karą" w czerni i bieli, z jednym przykuwającym uwagę elementem - czerwoną krwią.

Ale, jak to mówią, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Warto było przeczekać chude seanse, by zobaczyć te naprawdę tłuste, nazwane apetycznie Barszczem Ukraińskim.

Trzynaście krótkometrażowych animacji, zajmujących razem około godziny, stanowiło jeden z najcieplejszych momentów Zdaerzeń. Starannie wyselekcjonowane prace ukraińskich artystów związanych z kilkoma kulturalnymi ośrodkami - między innymi Ministerstwem Kultury i Sztuki Ukraińskiej oraz Państwowym Kijowskim Instytutem Sztuki Teatralnej - to same rarytasy.

Zrealizowane różnymi metodami - od prostej kreski po animowane plastelinowe postaci - historyjki były nie tylko bardzo estetyczne i zaopatrzone w świetną muzykę. Miały także urok przypowieści, w których odnaleźć było można przestrogi, recepty i kompleksy ludzkie, a nawet wnikliwe obserwacje socjologiczne - do takich zaliczyłabym "Tramwaj", esencjonalną hiperbolę codzienności na Ukrainie (nie aż tak mocno odbiegającej z resztą od tej tutejszej) oraz "Następny", pokazujący dwubiegunową, złożoną psychikę człowieka i jego zdolności do metamorfozy w różnych okolicznościach.

Dodatkową zaletą było świetne wyważenie: humor przeplatający się z mądrością, groteska - z oniryczną, sielankową lekkością. Nad każdym z obrazków można by się rozwodzić - polecam przede wszystkim poszukać ich kiedyś u siebie w mieście (bądź w sieci) i zobaczyć. Warto.
Koncerty - strefa, w której pokładałam największe nadzieje, i która na szczęście mnie nie rozczarowała.
Najmniej interesujący był występ Patrapapaka: dość obiecujący początek przerodził się w nudny, monotonny występ urozmaicany "orientalnymi" dźwiękami. Niby taneczne, niby nowoczesne, niby w dobrym stylu, ale efekt marny.

Na szczęście były inne wieczorne propozycje, w szczególności Thinguma*jigSaw, norweski duet muzyczno-wokalny. Szalenie przyjemny, interesujący koncert: Seth Horatio Buncombe i Martha Redivivus stworzyli niesamowity nastrój grając wśród publiczności, bez jakiegokolwiek nagłośnienia. Czuć było ciarki na plecach, gdy ich imponujące instrumentarium, składające się z banjo, małych, małych klawiszy, fletu i piły zaczynało współpracować. Oszczędne, folkowe (podobno nawet splatterfolkowe - opryskliwe) brzdąkanie Setha idealnie zgrywało się w swoim minimalizmie ze sztuczkami Marthy, która czarowała na klawiszach, spacerowała po całej sali z fletem i przede wszystkim wprawiała w osłupienie grą na pile. Niepokojące, magnetyzujące to były efekty. Spójny, wyciszony występ, z niezłym wokalem, ciekawymi tekstami, świetnie przygotowany. Łącznie z coverem Alice Cooper. Magiczne kilkadziesiąt minut.

Na deser został skład KAR MA PA - trzech dżentelmenów, jak głosi przewodnik Zdaerzeniowy, wyszło na scenę, by pobawić się dźwiękiem, a przy okazji - zabawić nim publiczność. I tu znów było dobrze: z energią, pomysłem, talentem. Zrobiło się od razu cieplej przy tych okołojazzowych eksperymentach. Muzycy rozumieją się i pozwalają sobie na różne ciekawe wycieczki. Jedyne życzenie: mniejsza, zadymiona, kameralna przestrzeń. I mamy idealny zestaw.

Wszystkie sobotnie występy były warte uwagi. Zaczęło się od krótkiej improwizacji w wydaniu Katarzyny Pietrzak i Kim_Nasung, w której gra na perkusji uzupełniała elektroniczne efekty Kima. Było ciężko, mrocznie, noisowo. Zahaczające o drone jednostajne dźwięki i manipulacje basem oddziaływały na zmysł słuchu. Wyjątkowo niemuzyczne, a zarazem bardzo muzyczne przeżycie. Występ bardzo udany.

Po tej dziwnej uczcie wystąpił KERD, kompletnie zmieniając nastrój. Czołową postacią czteroosobowego bandu, dysponującego basem, perkusją, gitarą i klawiszami, był gitarzysta Mikołaj. Grał z pomysłem, mieszając gatunki i w zależności od utworu jazzując, ambientując, postrockując, delikatnie garażując. Nafaszerowany efektami i w rzeczy samej efektowny występ. Długie kompozycje bez wokalu, snute na kanwie różnych historyjek zarysowywanych przez muzyków, były nasycone, dopieszczone, komplementarne, że tak powiem. Dobre granie - z jajem, z pomysłem i talentem.

Jedną z gwiazd wieczoru był Jacek Lachowicz - jedna z ciekawszych postaci na polskiej scenie muzyki alternatywnej. Razem z Michałem Gosem, perkusistą, i bez gitarzysty, który "uległ wypadkowi", dali naprawdę dobry koncert. Usłyszeliśmy kompozycje z trzech solowych płyt artysty w świetnych aranżacjach, z ozdobnymi klawiszami, z elektronicznymi efektami, dobrą rytmiką, ciekawymi tekstami i fantastycznym wokalem. Wstawki gitarowe (i trzy utwory zagrane na gitarze, w tym "Zepsuty ziemniak", impresja na temat "Fly away" Kravitza) dopełniły wrażenia. Przemiły, zachwycony Lublinem Jacek Lachowicz dał jeden z koncertów festiwalu. Rewelacja.

Ostatnia z gwiazd - Psychocukier - utrzymała wysoką poprzeczkę. Popsute przez szereg nudnych bandów indie w formie przez nich prezentowanej się broni. Energia, pędzące gitary, zabawy, żarty muzyczno-słowne, dobre teksty, świetna rytmika - to jest to. Dużo materiału z nowej płyty, kilka kompozycji z debiutanckich "Morskich Małp", zabawne teksty, żywiołowość, mocny wokal. Potrzebujemy takich zespołów na polskiej scenie muzyki alternatywnej: świadomego, gitarowego grania, w którym dużo się dzieje, jest mocno ale i lekko zarazem, szybko, zgrabnie i na temat. Treściwa niecała godzina grania. Obiecali wrócić, całe szczęście, bo mam ochotę na więcej.

od 7 lat
Wideo

Jak czytać kolory szlaków turystycznych?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto