Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Primavera Sound 2012. The Cure bije rekordy

Natalia Skoczylas
Natalia Skoczylas
The Cure
The Cure Eric Pamies
Około 40 tysięcy osób przyszło tego wieczoru, by jakoś pomieścić się wokół sceny San Miguel, na której koncert zagrał legendarny zespół The Cure.

The Cure dali najdłuższy koncert w czasie tej edycji Primavery. Trudno nawet powiedzieć, na ile było to przewidziane przez organizatorów, a na ile po prostu nie można było takiej legendzie, przyciągającej rekordową liczbę słuchaczy, przeszkodzić. Skusiłam się na godzinę udziału, i z ciężkim sercem podążyłam dalej, bo koncert zaczął się pięknie - w ciągu pierwszych sześćdziesięciu minut dominowały te najważniejsze, "Lovesong", "A Forest", "Pictures of You", "Just Like Heaven", przeplecione nowszymi utworami, które nawet w tym bardzo dokładnym, mam wrażenie, wykonaniu mocno ustępowały starszym kompozycjom. The Cure w towarzystwie nowego gitarzysty sprawdziło się fantastycznie jako zespół - muzycy grali z ogromnym profesjonalizmem, trochę wolniej i uważniej, niż to zazwyczaj bywa na koncertach, z wielkim uczuciem i niespodziewanie wiernie względem orginałów. Czuć było jednak, że tego co pojawiło się w ich dyskografii niedawno, nie cechuje już tak wielki kunszt, brak rewolucyjnej, genialnej pomysłowości. Trudno jednak zarzucić im brak pasji i zaangażowania w muzykę, i potwierdzał to fantastyczny tłum, który przez trzy godziny słuchał Roberta Smitha i jego zespołu.

Z resztą legend wszelkiej maści tego wieczora w Parc del Forum było co niemiara. W tym samym czasie, kiedy the Cure zaczynali drugą godzinę swojego popisowego koncertu, na małej, schowanej scenie Vice prezentowali swój 30-letni już dorobek hardcore'owcy z Napalm Death. Dali bardzo dobry i bardzo ekstremalny występ, sięgając po utwory ze wszystkich dekad i pokazując różne oblicza gatunku: od mikro utworów, trwających kilka sekund, przez 1-minutowe rzeźnickie, siekające słuchacza miniatury, aż po dłuższe i czasem stosunkowo melodyjne kompozycje. Dwadzieścia lat od dołączenia do zespołu Barney Greenway imponuje agresywną energią, którą emanuje ze sceny. Fantastyczna odskocznia od popów i przyjemnych dla ucha rocków.

Innymi gwiazdami, które miałam przyjemność i szczęście zobaczyć w Auditory (to scena zamknięta, z ograniczoną liczbą miejsc, w granatowym budynku przy wejściu na teren Parc Del Forum) - staliśmy w kolejce około godziny, żeby tylko usłyszeć Jeffa Manguma grającego na żywo. Co za przeżycie! Zaledwie 40 minut spotkania z tym rewelacyjnym głosem i akustyczną gitarą, minimalistycznym zestawem, który ma zdolność odtworzenia tego, co na płytach Neutral Milk Hotel tak bardzo szokowało i uwodziło. Rozdzierający, przejmujący głos, trochę zabawnych przerw (tłum próbował zagadywać Jeffa przy każdej możliwej okazji, pytając o ulubione książki, składając miłosne wyznania, i tak dalej) i przekrój takich nieśmiertelnych pieśni jak "Oh Comley", "Two Headed Boy" czy "King of Carrot Flowers". Muzyczne marzenie, jedno z tych najmniej prawdopodobnych, zostało spełnione.

Po Jeffie Mangumie w tej samej sali pojawiła się prawdziwa dama rocka - Marianne Faithfull z całym fantastycznym zespołem muzyków. Było to kolejne ważne spotkanie tego wieczora. Marianne ma niesamowitą ochotę dzielić się z publicznością swoimi historiami i piosenkami, opowiadając o pięciu (prawie, za dwa lata) dekadach na scenie, o tym, kto jeszcze spośród legend rocka pisał dla niej piosenki, i jak to się w ogóle zaczęło. Piosenki prezentujące jej filozofię życia, fantastycznie napisane kompozycje ("Brain Drain" czy hipnotyzujący "Broken English"), trochę coverów (chociażby Boba Dylana czy Leonarda Cohena), wszystko okraszone ostrym dowcipem i perfekcyjnym akompaniamentem. Marianne jest w trasie i jest w formie, nie straćcie jej z oka.
Niezbyt zachwycający, choć wciąż przyzwoity koncert dał zespół Other Lives. Wciąż zastanawia mnie zapał wyrastających bezustannie zespołów folkowych, które próbują zrobić jeszcze coś nowego z tym gatunkiem, jednocześnie opierając to wszystko o koncepty wypracowane dekadę temu przez zespoły takie jak Midlake, a potem pociągnięte do granic popularności przez Fleet Foxes. Dla tych, co poszukują nowości i inspiracji, koncert Other Lives nie będzie wielkim przeżyciem. Raczej dla wytrwałych kolekcjonerów różnych mutacji nowych folków.

Powiewem świeżości i egzotyki obdarzyli nas zaraz po koncercie Marianne muzycy Afrocubism - czuję się kompletnie niepowołana do recenzowania muzyki czerpiącej z tradycji Malezji i Kuby, uzupełnionych afroamerykańskimi stylami, można to sobie jednak spróbować zwizualizować i udźwiękowić samemu - taneczne, nostalgiczne, rozbudowane rytmy, wakacje w dalekiej Ameryce i wielki zespół ubrany w kolorowe suknie. Piękne.

Później przez chwilę widziałam koncert Dirty Three, z zaskakująco dużą publicznością (The Cure ciągle grali!) i energią, bardzo ciekawe, eksperymentalne i ambitne granie. Później nadeszła pora na rewelacyjny koncert Mayhem. Nie do końca rozumiem, co tak zawzięci i oddani death metalowcy robili na Primaverze, ale entuzjazm publiczności (niezbyt wielkiej, za to mocno zainteresowanej) potwierdzał eklektyzm gustów słuchaczy i ich ciekawość wszelkich, nawet tak ekstremalnych estetyk. Fantastyczny, bardzo mocny koncert, wizualnie oprawiony jak prawdziwy death metalowy spektakl. Godne polecenia przeżycie!
Później do wyboru był albo M83, zawód ostatniego Ars Cameralis, albo SBTRKT, którzy nigdy nie byli mi po drodze. Wybór padł na dubstepowców: czteroosobowy zespół grał nie tylko kawałki z albumu "Within and Without", które brzmiały nieco inaczej, ze względu na żywe instrumentarium (poza niektórymi z nich, odegranymi właściwie z puszki, jak ten z wokalistką Little Dragon na przykład), czasami trochę za bardzo odważnie i eksperymentalnie podchodzili do materiału, psując jego gładką urodę, czasami jednak te próby były całkiem udane. Sporo elementów dyskotekowych z lat 80-tych i 90-tych wdarło się do materiału na żywo poza tym - ale gdyby tak dodać do siebie SBTRKT i Neon Indian z ostatniego wieczora, wspólny wysiłek dałby mniej więcej tyle przyjemności, co powinien dawać koncert M83 właśnie.

SBTRKT byli z resztą świetni na rozgrzanie mięśni przed The Rapture, których jeszcze nigdy nie uświadczyliśmy w Polsce, a przecież wieki minęły od absolutnie rewelacyjnej płyty "Echoes", która sprawiła, że taneczne indie nabrało kompletnie nowych kolorów. Chociaż fanką ostatniej płyty zdecydowanie nie jestem i wciąż upieram się, że anarchistyczne podejście do alternatywnego indie przeszło im zaraz po "Echoes", to jednak słuchając ich na żywo trudno uwierzyć ilości hitów, które udało im się w ciągu tych lat wyprodukować. Każdy kawałek został wytańczony do ostatniego tchu i wyśpiewany przez tłum (no dobra, niektóre z pierwszych utworów nie znajdowały aż takiego zrozumienia, jak nowości pokroju "How Deep is Your Love", przy którym tłum zawrzał), i zagrany z taką energią, której po tych chudzielcach w koszulkach w paski trudno by się było spodziewać. Nowojorczycy dopisali absolutnie, a usłyszenie "House of Jealous Lovers" to coś, co warto przeżyć.

Na koniec odbyło się spotkanie z Bengą, idolem dubstepowców, wielbionym djem, którego wspaniałość była tak mocno i upierdliwie podkreślana przez towarzyszącego mu MC, że koncert robił się naprawdę trudny do zniesienia. Trochę pretensjonalnych tekstów o wielkim ego, trochę wokali zaprzyjaźnionej artystki, ot dużo głośnego, ostrego dub stepu, do którego nawet trudno tańczyć. Nie wiem dlaczego, ale ta legenda jakoś do mnie nie przemówiła.

Znajdź nas na Google+

od 7 lat
Wideo

Jak czytać kolory szlaków turystycznych?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto