Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Primavera Sound - dyskusja zamiast recenzji. Część pierwsza

Natalia Skoczylas
Natalia Skoczylas
Żeby przerwać nieco rutynę pisania relacji muzycznych, postanowiłyśmy z koleżanką dziennikarką poeksperymentować z inną formą: rozmową. Pierwsze dwa z sześciu dni za nami - oto, co z tego wyszło.

Dwie dziennikarki, 6 dni, ponad sześć dziesiątków koncertów razem zobaczonych - relacja z festiwalu Primavera Sound 2013 autorstwa Katarzyny Borowiec (uwolnijmuzyke.pl) i mojego.

KB: Naszym pierwszym dniem festiwalowym był wtorek, bo dwa poniedziałkowe koncerty zabrał nam opóźniony samolot. Zanim Primavera rozpocznie się na dobre, co miało miejsce w czwartek, występy odbywają się w klubie Apolo. Wtorek przebiegał pod hasłem "Don't Panic We're from Poland" Pierwszym zespołem, który wystąpił, był polski duet Fuka Lata. Jego wyrafinowana twórczość to coś pomiędzy synth popem a disco polo, z miażdżącą przewagą tego drugiego i wokalistką kompletnie nieprzygotowaną do spełniania tej funkcji...

NS: Faktycznie, trudno sobie wyobrazić większy zgrzyt, niż wpuszczenie Fuki na scenę pod hasłem "Nie Panikujcie - jesteśmy z Polski". Panika wydawała się tu jak najbardziej wskazana. Chyba lepiej byłoby pokazać Boysów, to przynajmniej ma wpisane ironię, a i pewien koloryt, folklor wręcz, byłby zachowany. Co cóż, jedno wiemy na pewno - należy tego uroczego duetu zdecydowanie unikać. Z troski o zdrowie psychiczne i dla dobra estetycznej przyjemności. Na szczęście możemy powiedzieć, że gdyby w kategoriach meczu podejść do tego starcia różnych zespołów, to wypadliśmy i tak znacznie lepiej. Jakimś cudem wszystkie hiszpańskojęzyczne cuda, które widziałyśmy, były co najmniej tak samo żenujące. Pierwszym zespołem był metal rodem z Barcelony - Foscor, bo tak się panowie nazywają, otoczyli się dzierganymi proporcami, na których rzecz jasna widniały czaszki, i przez dobre czterdzieści minut męczyli nas niezbyt ambitnym metalem. Podobno grają od dwóch dekad i podobno zapraszają ich na gościnne występy w wielu miejscach, jakoś mnie to jednak nie ruszyło. Z takim bagażem powinni zgrabnymi melodiami i rewelacyjnymi riffami powalać na kolana nawet laików - nie udało się.

KB: Dla mnie był to kolejny zespół przekonujący o tym, że muzyka metalowa jest przezabawna - te własnoręcznie robione dywany... i śmiertelna powaga wokalisty, który wrzeszczał opowieści o szatanie do hipsterskiej primaverowej publiczności... i tylko jeden z gitarzystów, biedak, odstawał, ponieważ jego włosy były zdecydowanie za krótkie. Co ciekawe, gdy lider z growlu przerzucał się na śpiewanie, wychodziło mu to całkiem ładnie. Robił to niestety bardzo rzadko. Wśród wykorzystanych riffów usłyszałam nawet coś a la "The Rat" grupy Walkmen, co również może świadczyć o ich umiejętnościach jako zespołu metalowego.

Podobnie mało interesująca była grupa Bo Ningen, brzmiąca mniej więcej jak The Horrors dla ubogich (płyta "Strange House"), z domieszką metalu i damskim wokalem. Wytrzymałyśmy chyba tylko jeden kawałek?

NS: Wstyd się przyznać, ale po tylu porażkach zwykle normalnej osobie ciężko jest przełknąć kolejną! Chyba jednak były to dwa czy trzy kawałki, nie przesadzajmy. Ten mocno sfeminizowany zespół z Japonii brzmiał po prostu okrutnie - i znów zastanawiam się, kto przypina im łatki i porównuje ich z Boredomsami, Fugazi, Kraftwerkiem i Can?! Kompletne nieporozumienie, Bo Ningen brzmią raczej jak soundtrack to Pokemonów, trochę bardziej połamany. Miota się to gdzieś pomiędzy połamanym, math-rockowym graniem a jakąś dziwną mutacją metalu, ozdobioną straszliwymi wokalami. Zdecydowanie odradzamy. Na szczęście potem znowu byli Polacy!

KB: Akustyczno-gitarowy duet Twilite był światełkiem w tym ciemnym tunelu pełnym muzyki wtórnej i nijakiej oraz ludzi próbujących udowodnić, że śpiewać każdy może, a reszta w sumie też jest nieważna. Wokalista może nie był Pavarottim, ale głos miał całkiem przyjemny, ładnie dopełniany przez niższe dźwięki wydawane przez kolegę. Gitary uzupełniały się w podobnie przyjemnej harmonii, a zgrabne piosenki o miłości i śmierci zostały przez publiczność przyjęte bardzo pozytywnie. Występ panowie zakończyli utworem "One Quiet Moment" z najnowszej płyty "Quiet Giant", dając popis gitarowy na długo zapadający w pamięć.

NS: I tym razem zgoda, może nawet bardziej - ogromnie mi się ten uroczy gitarowy minimalizm podobał po całym natłoku przekombinowanych dźwięków. Dwóch facetów, dwie gitary, dwa głosy - na początku zepsute albo z niedoćwiczenia,albo raczej z powodu słabego nagłośnienia, ale po trzech piosenkach było już tylko lepiej. Śpiewali teksty typowe dla panów z gitarami, były więc i księżyce i zakochania, zgrabnie im się komponowały te dwa instrumenty, sprawiając wrażenie, jakby to cały pełnoprawny zespół był, a nawet pozwolili sobie na odrobinę fantazji w postaci improwizacji. Wokalista pochwalił publiczność za skupienie, co jak na ironię okazało się zupełnie zbędnym komentarzem - to co dzieje się na koncertach na Primaverze przechodzi wszelkie pojęcie. Przez pierwszy dzień regularnego festiwalu nagłośnienie było co prawda straszliwie głośne, ale potem musiałam przyznać akustykom rację - tylko piekła mogłyby zagłuszyć hiszpańskie rozmówki o śniadaniu.

Ale Twilite jak na razie wygrali rozgrywkę. Później czekał nas jeszcze jeden dryf do królestwa żenady - 107 Faunos, sama nazwa była alarmująca, to Argentyński zespół, który hmm.. można określić na setki różnych sposobów, z których żaden nie będzie świadczył o wysokiej jakości. Zaproponowali nam skoczne indie, zaprawiane tamburynami (jeden z wokalistów jakże uroczo używał tego instrumentu, uderzając się nim rytmicznie w głowę), grzechotkami i cowbellami, które podobno buduje mosty pomiędzy argentyńskimi latami 70-tymi i psychodelą. Ja poza bardzo tanimi riffami, kradzionymi ze wszystkich możliwych miejsc, kompletną amatorką w grze, żenującymi wokalami (panowie głównie krzyczeli albo fałszowali), nie widziałam w tym koncercie żadnej wartości. Nie wiem, czy ktokolwiek poza muzykami miał z niego radochę, za to oni faktycznie wydawali się sobą zachwyceni.

No i długo przeze mnie wyczekiwani Godflesh na koniec - Justin Broadrick jest jedną z takich postaci, których nie należy w żadnym wypadku przegapić. Z resztą poświadczyły to rekordowe tego dnia tłumy. Ten post-metalowy, industrialny zespół, żywa legenda gatunku, wypadł jednak umiarkowanie. Owszem, precyzja i posępność dźwięków, którymi nas potraktowali, można ocenić bardzo wysoko, industrialna surowość przechodząca w bardziej finezyjne gitarowe riffy pokazywała kunszt muzyczny zespołu - ale brak perkusji, którą zastępowała laptopowa maszyna, miał spore znaczenie. No i wolę Justina pół-śpiewającego, pół-mówiącego, jak to się zdarzało tylko na niektórych kawałkach. Ogromny plus należy się za wizualizacje - mroczne teksty i muzykę świetnie dopełniały zdjęcia antycznych rzeźb i średniowiecznych obrazów, mówiących o potępieniu, piekle i fantasmagorycznych postaciach. Urocze zakończenie pierwszego dnia sześciodniowej imprezy.
KB: 107 Faunos to jedno wielkie marnotrawstwo - instrumentów na scenie i czasu słuchaczy. Wszystkie ich kompozycje brzmiały, jak wymyślone godzinę wcześniej, urywały się w najmniej odpowiednich momentach, nie było w nich żadnego ładu ani składu, i jak wspomniałaś, w najlepszym przypadku przypominały cudze utwory. Uderzanie się po głowie tamburynem można uznać za symboliczne, gdyż ów "wokalista" nie potrafił nawet zagrać do rytmu na marakasach... Nie obrażając chorych psychicznie przypominało to wszystko raczej improwizację w wykonaniu uczniów szkoły specjalnej.

Godflesh również nie zrobił na mnie wrażenia - dobrze znana metalowa pompatyczność. Na tle płonących krzyży basista z twarzą pokerzysty i growlujący gitarzysta z trudem usiłowali jakoś nadrobić posiadanie preprogramowanej perkusji. Używanie laptopa jest ok, ale nie wtedy, gdy po prostu zastępuje on żywy instrument - panowie najwidoczniej nie znają żadnego wirtuoza zdolnego spełnić ich bębniarskie fantazje.

Zahaczyłyśmy jeszcze o koncert Plum, którzy chcieliby być Fugazi, ale nie wychodziło im to najlepiej. Tobie zdaje się nawet podobali?

NS: Plum brzmiało obiecująco i ja na pewno dam im jeszcze szansę. Mało w Polsce przyjemnie brzmiących post-hardcore;ów. Ale za krótkie to było na ostateczne sądy. To co, pierwszy dzień za nami?

KB: Jesteśmy już po wtorku zahartowani do wszystkich bojów. Środa również miała zadanie przygotowawczo-zachęcające - przed wieczornymi koncertami w klubie Apolo na docelowym terenie festiwalowym w Parc del Forum za darmo dla wszystkich chętnych zagrało kilka podobnie mało znanych zespołów. Jako pierwszy zobaczyłyśmy koncert grupy Aliment, niczym nie wyróżniającego się punkowego kwartetu.

NS: To faktycznie nie była żadna szczególna przygoda, co z resztą w scenę Smint/Myspace, na której występują młode talenty, zdarza się dość często. Trochę to grało, trochę nie grało - jak to w panku bywa. Chyba jedynym naprawdę charakterystycznym zespołem było duo znane jako La Big Rabia, głównie robiące wrażenie całkiem starannym image - wokalista wyglądał nieco jak Elvis Presley, a perkusista, z uroczym zaczesem a'la lata 70-te, siedzący na tle napisu "Be Fresh", jak nasi ojcowie w czasach hipisów. Poza całkiem niezłym graniem w stylu psychodelicznego rocka i rockabilly, powstającej z wykorzystaniem zaledwie perkusji i gitary, udało im się też zgrabnie zagadać publiczność - przemowy wokalisty były długie i wywoływały salwy śmiechu, wszystko wskazywało na to, ze treści należały do nieco wywrotowych i politycznie krytycznych. Ach no i te gesty, łącznie z grzebieniem wyjętym zza pazuchy - bezcenne.
Reszta tego, co wydarzyło się w Parc Del Forum w środowy wieczór, zamazała mi się przyznaję. Widziałyśmy cały koncert the Vaccines, który mnie kompletnie nie przekonał: wtórność wtórność wtórność! Fakt, że jak na drugoligowy wręcz zespół indie, mają przyzwoity warsztat, kawałki dobrze skrojone, wszystko gra jak trzeba, ale nie ma w tym za grosz polotu i nowości. Możecie wrzucić sobie każdą inną płytę, która wyszła z brytyjskich lub nowojorskich rąk w ostatnim roku, i nie usłyszycie na niej nic innego, niż to, co robili Londyńczycy. Ach no i za grosz nie było słychać co ten pan śpiewał, poza banałami, które łatwo było odkodować.

Prawdziwe gratki zaczęły się dopiero w Apolo tego wieczora: najpierw zagrał Poolside z Los Angeles, cudny, uroczy moim zdaniem zespół elektroniczny. Zagrali niespełna godzinny koncert, oparty głównie na długich popowych melodiach, które ładnie się zapętlały. Fakt, po jakimś czasie robiło się nudnawo, ale wtedy coś się zmieniało, wchodziły bardziej energiczne gitary, robiło się mocno indie, i znów nogi same ruszały do tańca. Jeśli lubicie elektroniczny, alternatywny pop z miły wokalami, wszystko takie ciepłe, do drinka z palemką, to znaleźliście nowy zespół dla siebie.

A potem działy się rzeczy doprawdy niezwykłe....

KB: La Big Rabia rzeczywiście posiadali nieco uroku, jako latynoski Elvis ze wsparciem, szkoda, że mój śladowy hiszpański nie pozwalał na zrozumienie żartów. Od siebie mogę dodać również jedno zdanie na temat kolejnego duetu, tym razem występującego na scenie sponsorowanej przez firmę Rayban, The Bots. Nie będzie to niestety zdanie ciekawe, bo i koncert nie robił większego wrażenia - dwóch zaskakująco młodych chłopców wysilało się w punkowych podrygach na perkusji i gitarze, produkując mało składną muzykę okraszoną wrzaskliwym wokalem. Można też wspomnieć o argentyńskim zespole Norma, śpiewającym na temat wielkiego dramatu egzystencjalnego - una noche sin television, tym razem na tle bogatszego instrumentarium zawierającego dwie gitary, bas i perkusję (chyba najczęstszy zestaw na całej Primaverze, co nieco dziwi w erze powszechnych narzekań na koniec muzyki rockowej...). Ciekawsza wydawała się twórczość Guards, którzy do podobnego tego zestawu dodali sobie panią grającą na klawiszach. Najpierw zaprezentowali dosyć przyjemne granie nieco podobne do muzyki zespołu Deerhunter, wkrótce jednak, przy okazji wykonywania bliżej niezidentyfikowanego coveru, wokal lidera przeszedł drastyczną transformację i słuchanie tego koncertu stało się bliższe torturze. The Vaccines, gwiazda wieczoru, a przynajmniej jego darmowej części, to brzydsza wersja The Strokes, w szczególności wokalista powinien dopisać sobie pseudonim "Tak bardzo chcę być Julianem Casablancasem" - namiętnie usiłuje bowiem kopiować jego styl.
Poolside na tym tle wypadł przyzwoicie, ale wkrótce wszelka pamięć o ich monotonnym występie (kawałki w szybszym tempie zdecydowanie wyróżniały się na korzyść) zaginęła w mojej świadomości, bo oto na scenę wkroczył John Talabot. Wraz ze swym kolegą Pionalem grał na wielu elektronicznych instrumentach, nie ograniczając się do przyciskania klawiszy na laptopie; używał również bębna. Nawet z wokalami muzyk nie poszedł na łatwiznę - zamiast zaśpiewać jedną linijkę i później odtwarzać ją przy pomocy sekwencera, w kółko powtarzał wszystkie wymagającego tego frazy. Sample pojawiały się tylko w przypadku głosów zniekształconych. Talabot zagrał sporo materiału ze swojej przepięknej debiutanckiej płyty "fin", ale także parę nieco mniej melodyjnych, a bardziej rytmicznych utworów.

Kiedy już wydawało się, że hiszpański artysta wynagrodził porażki tego dnia i za jednym zamachem go ukoronował, niespodziewanie na łopatki położyli go Feilx & Al. Panowie na co dzień udzielający się w Hot Chip zmienili piękniejszą z dwóch sal klubu Apolo w taneczny raj. Zagrali najwspanialszy elektroniczny set, jaki kiedykolwiek słyszałam. Nie pozwolili na pozostanie w bezruchu przez najmniejszą chwilę, bezlitośnie wyczarowując ze stołu zastawionego różnego rodzaju elektrofoniczną maszynerią coraz piękniejsze bity, zaskakujące kulminacje, okraszając to wszystko lekką mgiełką industrialu, glitchu czy nawet momentami noise'u. Tych dwoje to DJe doskonali, meandrujący pośród brzmień z oszałamiającą swobodą i gdyby nie perspektywa całego dnia koncertów, na pewno szalałybyśmy w towarzystwie ich dokonań jeszcze dłużej niż do piątej rano, co niektórzy zresztą uczynili - zdawało się, że ten set nigdy się nie skończy. I cały czas był równie piękny. Tym bardziej dziwi koncert Hot Chip... ale o tym innym razem.

NS: Johna Talabota, mocno przeze mnie oczekiwanego, sprawdzonego już przy okazji ubiegłorocznego świetnego Dj setu na scenie Ray Ban, zdecydowanie muszę pochwalić. Cudownie, że elektronikę da się jeszcze robić z większym wysiłkiem, używając niesamplowanych wokali, które przecież wcale nie muszą być doskonałe, z bębnami i elektroniczną perkusją, i z mnóstwem kombinacji. Co więcej, "Fin" nie był jedynym materiałem, jaki zagrano - pojawiło się też kilka kawałków, których na debiutanckiej płycie nie ma - i te też wypadły znakomicie. Polska publiczność Johna już zna całkiem nieźle, mimo wszystko warto go dalej polecać - nie dość, że debiut doskonały, to jeszcze koncertowo wielka przyjemność.

A Felixy zrobiły rzecz zgoła niemożliwą swoim Dj setem. Był tak mroczny, tak bogaty w różne instrumentalia i przedziwne dźwięki, tak dynamiczny, że nie sposób było się od niego uwolnić. Zrobiło się już jasno, a oni dalej grali i przestać nie mogli - jakimś cudem zdrowy rozsądek zwyciężył i pozwolił nam wydostać się z tej jaskini dźwiękowych przyjemności.

od 7 lat
Wideo

Jak czytać kolory szlaków turystycznych?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto