Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Primavera Sound - dzień ostatni

Natalia Skoczylas
Natalia Skoczylas
Tym razem w mojej relacji pojawi się trochę folku, dwa "klasyczne" zespoły i trochę nietypowych instrumentów.

W sobotnie popołudnie, 3 czerwca, spóźniłam się co prawda na, ponoć znakomity, występ The Soft Moon, świeże objawienie dla hybrydowego shoegaze. Nie zawiodły dziewczęta z Warpaint. Ich pierwsze wydawnictwo nie rzuciło mnie na kolana, trzeba jednak przyznać, iż na żywo prezentują się bardzo interesująco. Ich muzyka jest dziwnie rozmyta, daje nietypowe, oderwane od rzeczywistości wrażenie. Bronią się wokalnie - brzmią właściwie identycznie jak na płycie, są otwarte na eksperymenty, mają warsztat i czują się świetnie na scenie. Dodatkowym atutem jest aspekt wizualny - to naprawdę śliczne dziewczyny. Słychać u nich miłość do starych nagrań i umiejętność przełożenia ich na nowoczesne granie. A usłyszenie "Undertow" na sam koniec koncertu - wisienka na torcie.

Dobrze wypadli też Fleet Foxes - zespół, do którego powoli się przekonuję, choć moim ulubionym materiałem jest ten, którego nie grają zbyt często na żywo (chodzi o epkę "Fleet Foxes", na której znajdują się bardziej popowe niż folkowe nagrania w stylu "Textbook Love"). Tak czy inaczej, koncert był udany, bo pasował do wakacyjnego nastroju, ciepłego powietrza, a setlista była pełna najbardziej oczekiwanych kompozycji, co zresztą oczywiste jest ze względu na ich pierwszy występ w Barcelonie. Zaczęli "Blue Ridge Mountains", pojawił się i "Mykonos", i "Your Protector" - wykonane zachowawczo i rzetelnie. Fleet Foxes się obronili.

Czas spędzony z Album Leaf pozwolił się oderwać od zgiełku. Sceneria wokół ATP wybitnie sprzyja takiemu graniu - wyizolowana, połączona z resztą miasteczka wąskim korytarzem, znajduje się w dołku otoczonym skarpami porośniętymi trzciną, więc można tu względnie spokojnie napawać się refleksyjną i delikatną muzyką. Koncert był esencją tego, czym jest ten amerykański projekt - minimalistyczną, eteryczną koncepcją łączenia zgrabnej, ornamentalnej elektroniki z baśniowym instrumentarium. Każdy element muzyki wymyślonej przez LaValle (sam na zmianę grał na pianinie i gitarze) i wykonywanej przez kilkoro towarzyszących mu muzyków, grających na skrzypcach, wiolonczeli czy cymbałkach, to przeżycie, które kojarzy mi się przede wszystkim z umiarkowaną jeśli chodzi o środki i potężnie naładowaną emocjami estetyką islandzką. Zarówno śpiewane "Always For You" czy "Falling From the Sun", jak i czysto instrumentalne "Red Eye" lub "Outer Banks" zabrzmiały doskonale. Warto też dodać, że Primavera Sound to bodajże najlepiej nagłośniony festiwal, na którym miałam przyjemność być, więc można na nim obcować z każdym poszczególnym dźwiękiem i w pełni odbierać kunszt tego typu kompozycji.

Dopełnieniem przeżyć był występ Einstürzende Neubauten. Coś pięknego. Piękno to składało się z dwóch podstawowych elementów - począwszy od kompletnie nietypowej koncepcji sekcji rytmicznej, która składała się z miedzianych misek, mosiężnych rurek, sprężyn i innych industrialnych atrybutów, i odpalanej od czasu do czasu wiertarki, a skończywszy na nieco brutalnej manierze wokalnej Blixa (zachęcam do obejrzenia zapisu fragmentu tego występu, gdzie sporo szczegółów zostało dobrze uchwyconych:

Miałam wrażenie, że ten ponad 30-letni niemiecki zespół zdążył dekady temu opracować tak oryginalny i progresywny styl grania, że nawet wyzwolone, eksperymentatorskie kolektywy współcześnie nie potrafią dorównać ich poziomowi abstrakcji i odwagi. Wielka wyobraźnia muzyczna, ciekawe repetycje, psychodeliczne środki oddziaływania i intrygujące kompozycje, jak chociażby minimalne w środkach "Garden" czy rozwijające się powoli "Let's Do It Da Da Da" - to recepta na ponadczasowość według Neubautenów. Znów klasyka zwyciężyła.

Wielkie wrażenie zrobiła na mnie PJ Harvey, choć brakowało mi rockowego pazura w jej bardzo wyważonym, lirycznym występie. Estetyka jej występu wpisywała się w dwa ostatnie wydawnictwa - poetyckość muzyki podkreśliła prawie pusta scena, biało-czarna aranżacja, a piękna PJ w białej sukni przez większość koncertu grała na małej harfie. Przez ponad półtorej godziny z głośników sączyły się stonowane, pozornie bardzo proste kompozycje, uproszczone do harfy właśnie (z rzadka zastępowanej gitarą), pianina i perkusji, ozdobione prześlicznym, bezbłędnym wokalem Polly. Po bajkowym, nierealistycznym "Let England Shake" zanurzyć się można było w pełni w morze subtelności spod znaku "Let Sky Lit Up", "All and Everyone" czy "Meet Ze Monstra". Bardzo długi, przenikający i wyczerpujący był to koncert - ta okrojona forma występu paradoksalnie jeszcze mocniej oddziaływała na emocje.

Było też wiadomo, że koncert Swans, których postawiłam sobie za punkt honoru wreszcie przeżyć, nie będzie łatwiejszym doświadczeniem. Nie pomogły pikantne dowcipy Giry, który zarzekł się na początku, że zaraz po koncercie życzą sobie seksu z każdym ze słuchaczy po kolei. Podobał mi się natomiast gest przed ostatnim utworem - "Eden Prison" odniósł wokalista do sytuacji politycznej i społecznej w Hiszpanii i wezwał wszem i wobec protestantów do obalenia kapitalizmu i wyrwania się z "raju", w którym żyją.
Nieprawdopodobny był to zresztą koncert, kotłujący się od hałaśliwej perkusji, grzmiący monumentalnymi gitarami, fantastycznie zagrany i nagłośniony. Jakby spod ziemi bije od nich mroczna, cyniczna energia, niekończące się kompozycje są naszpikowane hipnotyczną repetycją, bezkompromisowym jazgotem, czymś strasznym i zniewalającym zarazem. Przez około półtorej godziny improwizowali na temat pięciu zaledwie utworów - "No Words, No Thoughts", "Jim", "The Apostate", "I Crawled" i wymienionym wyżej "Eden Prison", nie pozwalając się choćby na chwilę oderwać, zmieniając tempa, podnosząc napięcie do punktu kulminacyjnego, faszerując nas hałasem. Swans przypieczętowali maraton staroci w wielkim stylu.

Trudno będzie mi natomiast pisać o Animal Collective, których pewnie wiele osób łaknęło tej wiosny i nie doczekało się niestety z powodu słabej przedsprzedaży biletów - bo ten koncert kompletnie mnie nie uwiódł. Był dziwnie stonowany, zilustrowany okrutnie infantylnymi wizualizacjami i w niczym nie przypominał tego koncertu, który kilka lat temu miałam niewątpliwą przyjemność przeżyć w Fabryce Trzciny. Tam było głośno, narkotycznie, intrygująco i bardzo kolorowo. W Barcelonie z kolei Amerykanie postawili na dość jednorodne, niebieskie światło, które w jakiś sposób oddawało statyczność muzyki. W większości były to zupełnie nowe kompozycje, trybalne, organiczne, upstrzone kakofonią dźwięków i wybitnie nieprzekonujące w swoich na siłę skomplikowanych strukturach. Nawet "Brothersport" czy "Summertime Clothes" przybladły. Wreszcie, choć koncert do krótkich nie należał, zaskoczył mnie brak nawet krótkiego bisu.

I na koniec - trzy kompozycje mocno spóźnionego Black Angels. Dlatego tylko trzy, że bardzo szybko okazało się, że na żywo to nie ten sam monumentalny, stonerujący zespół, który uwielbiałam od czasu obejrzenia "Limits of Control". Ku mojemu zaskoczeniu, zabrzmieli jakoś zbyt rockowo, zbyt prosto i klasycznie. Zamiast powiewu gorącej pustyni dostałam przedmiejski obrazek. Zupełnie nie na to liczyłam.

Zamiast podsumowania, w nagrodę dla cierpliwych - fragment mojego ulubionego koncertu: Link.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto