Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Primavera Sound w Barcelonie - odsłona druga

Natalia Skoczylas
Natalia Skoczylas
Belle and Sebastian
Belle and Sebastian Primavera Sound
Skoro znamy już społeczne tło, specyficzną atmosferę miasta i co nieco wiemy o muzyce, ruszmy dalej - przed nami długi i intensywny piątek.

Po dniu spędzonym na wyprawie na hulajnodze po dzielnicy Gracia - ślicznej, bardzo starej i upstrzonej malowniczymi skwerami i kamienną zabudową - oraz po odwiedzinach na szturmowanym dopiero co placu Catalunya (w piątek policja postanowiła pozbyć się intruzów, bezskutecznie, a rezultaty bitwy widniały na wywieszonych na placu zdjęciach siniaków i innych obrażeń odniesionych przez protestantów), trafiłam wreszcie ze stacji Urquinaona prosto na El Maresme-Fòrum.

Minęłam, po raz nie wiem który, bezbłędną architekturę Herzoga i De Meurona (Forum to ich projekt, w którym znajdowała się nota bene limitowana scena Deluxe) i nowy, optycznie intrygujący biały wieżowiec (z pewnej perspektywy sprawiał wrażenie płaskiego), i znów mogłam cieszyć się potężnymi dawkami muzyki. Nie wspominałam, choć to obrazowe i chwytliwe, że na scenach w ciągu tych kilku dni wystąpiło ponad dwieście zespołów, a każdego dnia frekwencja oscylowała w granicach 40 tysięcy widzów. Dając imponujący wynik - 140 tysięcy gości w trakcie całego festiwalu.

Drugi dzień kojarzy mi się przede wszystkim z dylematami. O ile wybór pomiędzy The National, których chyba udało mi się przedawkować (trzy koncerty w Polsce w bardzo krótkim czasie) i Pere Ubu, których znam przede wszystkim ze słyszenia, rozwiązał się właściwie sam, o tyle później robiło się już naprawdę gęsto. Wcześniej nie pomyślałabym natomiast, że Einstürzende Neubauten okażą się ważniejsi od Mercury Rev grających "Deserter's songs", do końca też trwała bitwa pomiędzy Explosions in the Sky i Deerhunterem. O wynikach dalej.

Pere Ubu zagrali znakomity, chłodny, ale ocieplony świetnym kontaktem Davida Thomasa ze sporym tłumem zebranym pod sceną. Opowiadał więc o utworach zainspirowanych parkingami dla ciężarówek w Teksasie, o niezidentyfikowanych obiektach latających i tym, w jaki sposób naprowadzały go one do pisania o swojej ukochanej (co nota bene nie było dla niej szczególnie zrozumiałe). Podobno gdzieś podczas trasy trafili na UFO, o ironio, nikt jak dotąd im w tę historię nie uwierzył. Doszło na naszych oczach do odkrycia na nowo debiutanckiej, ponad trzydziestoletniej płyty, której ponad półgodzinny materiał został w 2010 roku wzbogacony o stare, choć mniej znane utwory jak "Heaven" czy "Heart of Darkness". Oto jak "The Modern Dance" przeobraził się w "The Annotated Modern Dance", post-punkowo i zimnofalowo klasyczny występ, przy którym Interpol i Factory Floor mogliby spłonąć rumieńcami. Bateria energetyczna opakowana tym ciekawiej, że na ich czele stoi niesamowity aktor i facet z silnym południowym akcentem, który czasami jest ulgą w zalewie poprawnej nowojorskiej mowy.

Rozczarowaniem był M Ward, ale zapewne tylko dlatego, że liczyłam na oszczędniejszy popis singer-songwritter, a dostałam bombastycznie opakowany miks indie folku, country i bluesa, jakkolwiek profesjonalny, to jednak przaśną wsią amerykańską zawiewający. Mając w perspektywie Fleet Foxes, co do których zdołałam się już nieco przekonać, przestałam ten koncert zmęczona i zniecierpliwiona jakiegoś przełomu. Nie nastąpił, ale przynajmniej chwilę później trafiłam na piękne starocie - Pere Ubu - a później wydarzył się Ariel Pink.

A Ariel Pink na żywo jest dobry. Denerwujący hype na tego uroczego artystę ma coraz więcej zasadności. Wydaje dziwaczne płyty i jest w tym cholernie dobry, a później gra przemiłe dla ucha koncerty. Brakowało mi trochę tej otoczki lo-fi, wrażenia zjechanej taśmy, jakiejś dystorsji, którą mam w głośnikach odpalając "Before Today". Zdominowały to wrażenie wyraźniejsze gitary, trochę psychodelicznych zaśpiewek i optymistyczna energia, którą tryska Ariel na żywo. Dostaliśmy solidną dawkę najnowszej płyty - z "Fright Night", "Bright Lit Blues Skies" czy "L'estat..." oraz minimalną powtórką staroci, z "For Katie I Wait" na przykład. I ta sceneria obok Pitchfork, stoisz przy scenie dwa kroki od morza Śródziemnego, jest ciepły i jeszcze jasny wieczór, a gdzieś przed tobą skąpo odziany wariat-artysta pręży strony głosowe i emanuje energią. Ideał.

Miałam zaraz później przyjemność nadrobienia Belle and Sebastian. Piękne to było. Nic dziwnego, że od tak wielu lat bezustannie próbowano zanęcić ten zespół polską publicznością - idealnie skrojone popowe melodie Belle mają więcej wymiarów w wykonaniach na żywo, śpiewane trzema głosami, z szeroką ofertą dźwięków instrumentów wyposażonych w struny, ustniki lub inne dźwiękodajne atrybuty. Urocze, prześliczne przeżycie radości grania, włączania publiczności do udziału w koncercie (również tańce na scenie się wydarzyły i wręczanie medali ich wykonawcom) wraz z dobrym wyważeniem utworów. Otworzyli emocjonująco "I didn't See it Coming", łączące młodych słuchaczy i tych, którzy pamiętają jeszcze płyty z lat 90-tych, była "Sukie in the Graveyard", smutne "I Want the World to Stop" i klasyka "Boy with the Arab Strap". Koncert potrwał bite półtorej godziny i choć na bisy już się nie doczekaliśmy, mnie ilość i jakość zupełnie zaspokoiła.
Pół godziny po północy przemówił ze sceny zupełnie dobrym hiszpańskim Munaf Rayani - z tego, co mogłam zrozumieć, wyrażał swą niezwykłą radość z koncertu w Barcelonie i przedstawił zespół podając hiszpańską wersję nazwy. A później była już tylko muzyka, właściwie bez przerw - płynnie przechodzili między kompozycjami, czasami złączone szumami i ambientowymi "melodiami", by skończyć hałaśliwie po pięćdziesięciu zaledwie minutach. Tłum pod sceną był ogromny ku mojemu zaskoczeniu, a ci, którzy stali blisko, znali wszystkie utwory i za każdą zmianą wybuchali entuzjazmem. Trudno sobie z resztą wyobrazić lepszy początek niż przepiękne "The Only Moment We Were Alone", potężnie narastające ze wzruszającego, nostalgicznego początku w ekstatyczny, grzmiący finał. Perfekcyjne skądinąd wykonanie i zaskoczenie, bo jednak najbardziej spodziewałam się w tym miejscu "Trembling Hands" (a tego utworu nie było w ogóle).

Pojawiły się za to "Let Me Back In" (prowokacyjne zakończenie, tym bardziej, że nawet długie i entuzjastyczne oklaski nie zmusiły zespołu do bisów), "Postcard from 1952" oraz epickie "Last Known Surroundings". Nowa płyta na żywo sprawia inne wrażenie - jest odrobinę bardziej agresywna i pojawiają się w niej nagrane dźwięki, które gitarowymi i perkusyjnymi nie są. Przepleciony starymi kompozycjami z "All of a Sudden I Miss Everyone" - "Catastrophe and the Cure" oraz "The Birth and Detah of the Day" był więc idealnie wyważony, idealnie emocjonalny i idealnie zagrany. Post-rock wciąż żywy.
Pamiętacie zapowiedź powrotu Pulp do grania? Na ich stronie pojawiały się różne pytania do fanów i przypadkowe zdania - ten sam motyw na ekranie ponad sceną rozpoczął ich koncert. Zapytali publiczność w dwóch językach, czy mogą zacząć, później rozbłysnęły kolejne litery nazwy zespołu i zabrzmiało "Do You Remember the First Time" - Jarvis odniósł tę piosenkę do ich pierwszego występu 9 lat temu na drugiej wówczas Primaverze oraz do faktu, że to ich pierwszy festiwalowy występ po wielu latach przerwy. Później zabrzmiało "Pink Glove" i "Pencil Skirt", wszystkie entuzjastyczne, świetnie zagrane. Czuć było niesamowitą radość podczas tej krótkiej próby koncertu. Zakończyłam na "Something Has Changed" i przebiłam się przez nieprzebrany tłum pod scenę ATP, by nacieszyć się Autolux, których odwołano z powodu choroby wokalistki. A miał to być jeden z najlepszych występów Primavery...

Siedząc na schodach pod gigantycznym panelem słonecznym obok sceny Pitchfork słuchałam ciężkich bitów Jamie XX - wplatał między dubstepowe dźwięki znane utwory, tworzące zgrabny set DJski. Typowe rozwiązanie dla festiwalu - po angażujących występach ważnych zespołów publiczność może wreszcie potańczyć i zrelaksować się przy przyjemnym i łatwiejszym graniu. Darkstar to nie jest, James Blake też nie, ale gdzieś za nimi na mojej liście mógłby się znaleźć.

Noc zakończyła się rewelacyjnym koncertem Battles. Nie znam dobrze nowej płyty, a to ona zdominowała koncert, na który przyszli chyba wszyscy wciąż obecni w Parc del Forum słuchacze. Tłum pod Ray-Ban był gigantyczny. Pokręcony, psychodeliczny popis math-rockowej regularności połączonej z egzotycznymi cymbałami i kakofonią etnicznych odwołań robił cudowne wrażenie. Warto przygotować się na ich występ podczas sierpniowego Taurona - będzie piorunująco, nie mam wątpliwości.

od 7 lat
Wideo

Jak czytać kolory szlaków turystycznych?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto