Klub Gromka to jedna z tych miejscówek w kompleksie Metelkova, w której odbywają się dobre koncerty (pisałam już o Channel Zero, wciąż nie odwiedziłam też Gali Hali, nie mówiąc o innych pubo-eventowniach, które ukryte są w tamtejszych budynkach). Kiedy zobaczyłam, że tym razem pojawią się tam moi sludgowi pupile, nie mogłam sobie odmówić tej przyjemności.
Na początek dostaliśmy dwie porcje rozgrzewającej muzyki: The Canyon Observer ze Słowenii i Void of Sleep z Włoch. Słusznie nazwali się w tytule wydarzenia "kociakami", bo w porównaniu z pandemonium, które rozpętuje amerykańska dwójca na scenie, są oni faktycznie dzieciakami.
The Canyon Observer wzorują się na rzeczach powstających gdzieś na przecięciu post-metalu ze sludgem i hałasem, jakoś doomu, którym się chwalą w opisach, nie mogłam się tym razem doszukać w ich występie. Tak czy inaczej - coś w stylu Amenra, belgijskiej gwiazdy sludge, także wizualnie: ciekawie zaplanowana scena, niektórzy muzycy stoją bokiem, inni w ogóle tyłem do publiczności, mgła choć oko wykól, wokalista bosy stoi pod sceną i głównie tyłem zwrócony do publiczności uprawia swoje liderskie szaleństwo - długie włosy, krzyk i moszowanie. Ponieważ wszystko to oświetla dość niewielka biała lampa, zmieniająca się czasem w stroboskop, całość ma dobrą oprawę. Jeśli chodzi o granie, jest i dobrze, i źle - z jednej strony czuć wprawę i zdolności, zgrabne przejścia z wolnych momentów do agresywnych i intensywnych punktów kulminacyjnych, no i osłuchanie z dobrym hardcorem. Z drugiej strony - każdy kawałek ma tę samą strukturę. Repetycja, której się dopuszczają, czyli wolno-wolno-szybciej-kulminacja-koniec-cisza-nowy utwór-wolno-wolno... była dość dobijająca. Wszystko dobrze, tylko trzeba rzecz nieco urozmaicić, inaczej słuchacz umrze z nudów.
Void of Sleep są Włochami, i jakkolwiek strasznie nie lubię uproszczeń, sporo to mówi o poziomie ich innowacyjności. Słychać, że mają w domu i Kyussa i Monster Magnet i trochę dobrej psychodelii z lat 70-tych. Słychać, że ćwiczą od dawna, jak by tu pogodzić swoje zamiłowania i stworzyć coś łączącego te wpływy. Rzecz jest zgrabna, żonglerka udaje im się ładnie, wokalista ma bardzo stonerowy styl śpiewania, muzycy sprawnie mieszają agresję z melodyjnością, ale nie ma w tym zaskoczenia. Z drugiej strony - skoro Void grywało już z OM, Unsane i Weedeaterem, jest szansa, że te trzy lata na scenie to była dopiero rozgrzewka i jeszcze zaskoczą, osłuchani i obyci z najlepszymi. Włoska scena muzyczna domaga się jakiejś świeżej krwii.
Jucifer tymczasem zrobił te swoje dwuosobowe czary z wprawą godną dwudziestu lat bezustannego grania koncertów. Gazelle Amber Valentine - blondynka, średni wzrost, niezła figura i obowiązkowo ostry strój, smagała publiczność riffami. Nie mówiąc już o uroczych przesterach i sprzężeniach, jakie do tego dołączała, klęcząc przodem do wzmacniaczy. Z kolei Edgar jest rzeźnikiem wśród perkusistów, jego sprawność, systematyczność, precyzja i dzikość budzą podziw. Siedzi na tym krześle niewzruszony i pije jedną puszkę piwa za drugą, muzyka dzieje się jakoś tak niechcący. Przyznam też, że odebrałam ich inaczej niż rok temu w Budapeszcie - tamten koncert kojarzył mi się straszliwie głośno i dziko. W tym roku z natężeniem dźwięku uważałam, ale i koncepcja występu wydawała się inna: bardziej doomowa, wolniejsza, nastawiona na precyzyjny i metodyczny przekaz. Oczywiście to wciąż był dobry koncert - ten duet nie wychodzi z wprawy i widać doskonale, że znaleźli sobie zajęcie marzeń. Pozostaje im życzyć kolejnej 20-tki w trasie.
Jak czytać kolory szlaków turystycznych?
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?