Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Sobota w Barcelonie - Primavera w odsłonie trzeciej

Natalia Skoczylas
Natalia Skoczylas
Pożegnanie z festiwalem złagodziły dwa fantastyczne i kilka dobrych występów. Szczegóły niżej.

Trzy dni, około dziesięciu scen, każda z nich gościła kilkadziesiąt zespołów, a słuchało ich w sumie 100 tys. osób - tak w garści liczb można opisać jubileuszową, dziesiątą edycję Primavery. Pożegnanie jak zawsze było trudne, tym bardziej z tak bajkowym miejscem i wydarzeniem, ale ostatniego dnia wydarzyły się rzeczy, po których było tak jakoś łatwiej wyjeżdżać.

Zaczęło się obiecującym koncertem Real Estate, który musiałam zobaczyć z dwóch względów: mają na koncie całkiem udany debiut oraz ich nazwa kojarzy się z kultowym dla mnie zespołem Sunny Day Real Estate. Na szczęście w ich przypadku wszędobylska promocja nie rozmija się drastycznie z jakością muzyki, jak to było z The XX czy Beach House na żywo. Są chwaleni i solidnie na to pracują, łącząc subtelną psychodelię z energetycznymi, rockowymi motywami i dużą dozą miłego dla ucha folku. Na żywo zaprezentowali przekonujący repertuar (w tym dwie nowe piosenki, niestety bez sztandarowego "Suburban Beverage"), grając pełen zaangażowania koncert. Jeśli ten jednoroczny brookliński skład zachowa formę, ma duże szanse wybić się z masy do złudzenia podobnych i męcząco przewidywalnych alternatywnych grupek. Trzymam kciuki.

Dwadzieścia minut później przeprowadziłam kolejny sprawdzian, tym razem przed katowickim Offem - na scenie Pitchforka stanął baletmistrz muzyki, Atlas Sound. Chciałam się dowiedzieć, czy warto poświęcić mu trochę czasu w Polsce i już wiem, że zdecydowanie i bezapelacyjnie tak. Formuła koncertu (taka jak u rodzimego Bajzla) polegała na graniu akustycznych partii i harmonijek do wydobywających się z pudełka perkusji, gitar i elektronicznych motywów. To co, że nie stuprocentowo na żywo, skoro Bradford prześliczne kompozycje wykonuje z takim wdziękiem? I do tego wykazuje się nieintrowertycznym poczuciem humoru (nawet pomylenie Morza Śródziemnego z oceanem było sympatyczne)? Atlas Sound to dopieszczone, oszczędne piosenki, śliczne teksty i przejmujący wokal warte uwagi. A jeśli i u nas tak dobrze zagra "Sheilę"...

Dwa następne koncerty nie zdołały mnie zatrzymać szczególnie długo, pomimo dobrych chęci i względnej determinacji - Nana Grizol do wielkiej sceny Ray Bana przyciągnęli garstkę fanatyków nijakiego, sflaczałego indie (choć bardzo się starali, by było ono ciekawe, miało w końcu nawet małą sekcję dętą). Chyba każdy w miarę uzdolniony licealista mógłby grać tak prostą, zżynającą z Beirut, Bright Eyes, The Kooks i jeszcze paru innych zespołów muzykę, określając się jednocześnie bezczelnie zespołem komediowym. Lepiej dla wszystkich, żeby zostali na swoich prywatkach i w swoich garażach, niż nabierali pewności siebie na festiwalach formatu Primavery.

Podobnie nieciekawym doświadczeniem było The Slits - właściwie nie wiem, co mnie tam zaprowadziło, spodziewałam się jakichś garażowych gitar i brudnych basów, a tymczasem zobaczyłam dziewczęta w krótkich spódniczkach wykrzykujące mniej więcej raggowe piosenki. Straszne nudy.

Florence and The Machine znacznie łatwiej budziła we mnie kobiecą solidarność. Krucha, czerwonowłosa Florence jest chodzącą charyzmą - co chwila łapałam się na tym, że nie słucham muzyki, ale przyglądam się jak czaruje muzykę i publiczność. Ubrana w białą, zwiewną suknię ze złotymi dodatkami i w złotych pierścieniach wyglądała jak nimfa, co doskonale pasowało do jej fantastycznego głosu. I tak na tle udrapowanego, zielonego nieba i złotej harfy wyśpiewała jedną nową kompozycję (bez zaskoczeń, bardzo w stylu debiutu) i cały szereg hiciorów. Wypadkiem przy pracy jest tylko "Kiss with a fist", niedorzeczny utwór w stylu Kate Nash albo Lily Allen raczej. Pozostała część bez zastrzeżeń. Kto nie widział, niech da Florence szansę, nie pożałuje.

Chyba najurodziwszy koncert całego festiwalu zagrali tego wieczora panowie z Grizzly Bear. Do końca nie byłam przekonana, co z tego wyniknie - to znów jeden z zespołów funkcjonujących na obszarach coraz bardziej zagospodarowanych przez braci bliźniaków i klony. Folków ze Stanów (do tego z Nowego Jorku) mamy przez ostatnie lata istne zatrzęsienie, od Bonnie Prince Billy'ego, przez Billa Callahana, aż po Bon Iver. I co? Siedziałam na schodach oniemiała dawką stężonego piękna, jaką tych czterech niepozornych panów nam zaaplikowało. Było w tym koncercie wiele fascynujących szczegółów. Jednym z nich jest całe mnóstwo pieczołowitych, drobnych dźwięków granych na wielu instrumentach, z których to fragmentów układa się rozmigotana całość. Drugim są wokale trzech panów, które układają się w iście anielskie, eteryczne harmonie, o których słuchając płyt nawet nie śniłam. Grizzly Bear to kolejny przykład na to, że muzyka dopiero na scenie brzmi w pełni. Zagrali większość utworów z "Veckatimest" - zaczęli całość "Souther Point", wzbogaconym vocoderem i dłuższą częścią instrumentalną, później "Cheerleader", starsze "Reprise" z małą harfą i fletem, przepiękne "Knife", przechodzące od razu w drugą najlepszą kompozycję - "Fine for now", i aż do końca pozostając przy najświeższym albumie. Drżyjcie przez Grizzly, panie i panowie.

Żałuję, że nie mogłam poświęcić więcej niż dwadzieścia kilka minut Built to Spill, bo to taki dobry zespół, musiałam jednak wcześniej uścisnąć ręce panów z SDRE i zamienić kilka słów. Trafiłam jednak na całkiem mocarny fragment, kiedy Amerykanie zagrali "Handsight", "Wherever you go", "Big dipper", "Else" (chyba najlepsze z całej piątki) i "Going against your mind". Mówi się, że Modest Mouse wzorują się na Built to Spill - dla mnie jednak ci pierwsi pozostaną ideałem, dla którego Built to Spill jest substytutem. I chociaż zagrali bezbłędnie, a Doug brzmiał nieobecnie i obojętnie jak na płytach, koncert sprawiał wrażenie wypreparowanego i do przesady wyzutego z emocji. Być może oszczędzali się na ostatnie dwa utwory - "Dystopian Dream Girl" i "Carry Zero", tego się już jednak nie dowiem. Nic to, bo zaraz zaczynali moi ulubieńcy.

Sunny Day Real Estate słucham, z niewiadomych już teraz względów, od siedmiu, może ośmiu dobrych lat. Nie pamiętam, jak to się stało, wiem jednak, że przewrócili mój muzyczny świat do góry nogami. Oczywiście było to niedługo po ich rozpadzie, a przy tak różnych temperamentach szanse na reaktywację były niewielkie. Poza tym nawet przez 11 lat działalności nie dotarli do Europy. Byli więc marzeniem najbardziej odległym i wyidealizowanym ze wszystkich. I właśnie teraz, po zaskakującym powrocie, można ich zobaczyć na pierwszym (dotychczasowe odwołali) koncercie na Starym Kontynencie?

Nieważna reszta, musiałam być w Barcelonie tej soboty. Jeremy, Dan, William i Nate dojrzeli i cały występ przesiąknięty był doskonałą pewnością siebie i tego, co grają. Ciekawe, że zamiast sięgnąć po bardziej komercyjne i mniej odległe w czasie utwory z "The rising tide", powrócili do dwóch pierwszych płyt, racząc ogromny tłum najbardziej rozdzierającymi, organicznymi kompozycjami. Dzięki temu potwierdziło się, że nie postarzały się one ani odrobinę - wielkie emocje budziły "48", "J'Nuh", "Theo B", "In circles"... Z "How it feels..." wybrali tylko "Guitar and Video Games", z "The rising tide" - "The Ocean". Transcendentne doznanie - Enigk ma ten sam głos, który przyprawia o dreszcze, muzyka brzmi o niebo lepiej i niewprawne ucho usłyszy, że SDRE to zespół genialnych muzyków. Za krótko, za mało, ale trzymajmy za słowo, że i do nas wreszcie przyjadą.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto